Strona Główna    |    Wstęp    |    Mapa    |    Uczestnicy    |    Statystyka    |    Opis    |    Zdjęcia   


        Ruch, gwar, hałas i skwar - tak nas przywitało, bodaj największe w Anglii lotnisko tanich linii lotniczych w Luton - 50 km na północ od Londynu. Bagaże dotarły w całości, nie powtórzył się koszmar ubiegłorocznej podróży do Reykiawiku. Wystarczyło dopompować koła i ruszać w drogę - dokąd? No właśnie, kompletnie nie wiedzieliśmy, dokąd mamy się udać, aby odnaleźć drogę do miejscowości Milton Keynes. Szybko zorientowaliśmy się też, że nie tylko z obraniem kierunku jazdy będziemy mieli kłopot, ale także z samą jazdą - przecież w Anglii obowiązuje kompletnie inny niż w Polsce - lewostronny ruch. Na pierwszym rondzie daliśmy popis ignorancji brytyjskich przepisów wjeżdżając pod prąd i wprowadzając w osłupienie tamtejszych kierowców. Później jeszcze kilkakrotnie zdarzyło nam się w dziwny sposób zachować na rondzie lub skrzyżowaniu, kilka razy pędziliśmy też lokalnymi drogami pod prąd zapominając o lewostronnym ruchu, ale co tam - to był nasz pierwszy dzień w Anglii, zatem pierwsze koty za płoty. 65 km minęło na uczeniu się zasad ruchu drogowego i tym sposobem nie wiadomo kiedy, znaleźliśmy się w Milton Keynes.
        Grzejemy się, pijąc kawę na prowizorycznym dworcu autobusowym przy autostradzie. Stąd odjeżdżają autobusy jadące z Londynu na północ Anglii i do Szkocji. Po północy podjechał autobus z napisem "Glasgow". Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu jechał nim komplet pasażerów, zatem kierowca nie widział możliwości zabrania nas do środka. Mimo tak kategorycznego stanowiska, nie odjechał, gdy wybiła godzina odjazdu, czekając chyba na autobus jadący kilka minut później do Edynburga. Widzieliśmy jak obaj kierowcy wymienili ze sobą kilka zdań, po czym zostaliśmy poinformowani, że jednak możemy pojechać - do Glasgow i nasze rowery też!
        Rozpoczęła się właściwa część podróży. Szkocja przywitała nas burzową, parną pogodą, jednak ani jedna kropla deszczu nie spadła na nas pierwszego dnia pobytu. Po krótkim spacerze po Glasgow, w poszukiwaniu sklepu ze sprzętem turystycznym (potrzebowaliśmy butle gazowe) ruszyliśmy w drogę, a naszym pierwszym celem miały być wyspy - Hebrydy. Jechaliśmy mijając po drodze przepiękne zamki w Inverary, Kilchum Castle, Barcaldine, Stalker i oczywiście fundując sobie za każdym razem sesje plenerowe. Czasem w poszukiwaniu dobrego ujęcia trzeba było wejść w obszar bagna lub trzęsawiska. Nasza mapa miała zaznaczone wszystkie możliwe zamki, my natomiast nie chcieliśmy przegapić tych, które mijaliśmy po drodze. Kilkakrotnie zdarzało nam się szukać obiektów zaznaczonych na mapie, które w rzeczywistości albo nie istniały, albo tak skrzętnie były ukryte w gąszczu krzewów i bagnisk, że nie sposób było do nich dotrzeć.
        Jadąc tak kolejne dni w scenerii tajemniczej i pochmurnej Szkocji, wzdłuż coraz dłuższych i bardziej malowniczych jezior dotarliśmy do miejsca dla Szkotów ważnego, symbolicznego - Glenfinnan - znanego przede wszystkim jako miejsca rozpoczęcia ostatniego powstania Jakobitów w 1745 roku. Istnieje tu dziś pomnik walczących w powstaniu Szkotów - wieża wzniesiona w 1815 roku przez Alexandra MacDonalda.
        Niestety nie było nam dane podziwiać, ponoć spektakularnych krajobrazów tego miejsca, pogoda, bowiem wraz z kierowaniem się coraz bardziej na zachód psuła się. Ciemne chmury, z których co jakiś czas padał niewielki deszcz skutecznie zakrywały wierzchołki otaczających Glenfinnan wzniesień. Drogę do Malaig - jedną z najpiękniejszych górskich dróg w Szkocji przyszło nam pokonać już w strugach ulewnego deszczu.
        Gdy podpłynął prom, cieszyliśmy się, że będzie to jedyna okazja na wysuszenie się tego dnia. Napawaliśmy się przebywaniem w suchym, ciepłym i przyjaznym miejscu. Chcieliśmy, aby podróż do malutkiego portu Armadale na Hebrydach trwała jak najdłużej. Tymczasem musiała kiedyś się skończyć.
        Wyspa Skye, to najbardziej nieprzyjemne miejsce, jakie zapamiętaliśmy całego szkockiego wyjazdu. Od zejścia z promu przez cały pobyt lał nieustannie bardzo silny deszcz, uniemożliwiając w ten sposób sensowne poznanie zapewne pięknych, lecz zupełnie niewidocznych zakątków tej części Hebrydów. Półtora dnia krążyliśmy bocznymi, nieprofilowanymi, bardzo stromymi drogami w poszukiwaniu ruin zamczysk i odrobiny mniej pochmurnego nieba. W końcu nie wytrzymaliśmy i daliśmy sobie spokój z wyspą Skye zjeżdżając na jednym ze skrzyżowań na wschód. I był to ostatni dzień deszczu podczas naszej wyprawy!
        Eilean Donan Castle okazał się wyjątkowo romantycznie położonym zamczyskiem nad brzegiem fiordu. Z olbrzymią przyjemnością przechadzaliśmy się wzdłuż murów obronnych oraz długim, kamiennym mostem prowadzącym do wnętrza zamku. Samo zaś wnętrze nie warte jest odwiedzenia, jak niestety większości szkockich zamków!
        Pogoda wyraźnie poprawiała się z każdym kilometrem, a my wjeżdżaliśmy coraz wyżej, na kolejne przełęcze. Byliśmy w Górach Kaledońskich - niesamowicie dzikich i pustych. Właściwie nie mijaliśmy osad ludzkich, jedynie pojedyncze domki górali. Mieszkańcy tych okolic trudnią się sezonowym wypasem owiec, które non stop kręciły się po drodze uniemożliwiając rozwijanie zawrotnych prędkości na zjazdach. Góry Kaledońskie zamieszkiwane były jeszcze przez inne zwierzątka. Niestety dla nas, jednym z nich był kleszcz, a właściwie nieprawdopodobne ich ilości. Każdy dzień rozpoczynaliśmy i kończyliśmy wykręcaniem sobie nawzajem przynajmniej kilku sztuk tego robactwa, powkręcanych w przeróżne miejsca naszych ciał. Czasem wystarczyła chwila nieuwagi, krótki postój gdzieś na trawiastym poboczu i już na rękach, nogach pojawiały się niewielkich rozmiarów, prawie przezroczyste pajączki, wędrujące w poszukiwaniu najlepszego miejsca, aby się przyssać.
        Ludzie zamieszkujący zachodnie - tajemnicze i mgliste Highlandy, okazali się bardzo gościnni i sympatyczni. Wielokrotnie byliśmy "zagadywani" opowiadając o celu naszej podróży, częstowani słodkościami, albo przynajmniej sokiem owocowym. Najsympatyczniej wspominać będziemy gościnę w malowniczo położonym domku na wzgórzu w osadzie Unnapool. Tam właśnie w pochmurne, mgliste popołudnie siedzieliśmy sobie na skórzanej kanapie, grzejąc zmarznięte ręce przed kominkiem opalanym torfem i popijając wyjątkowo aromatyczną, bodajże kenijską kawę!
        Drogi zachodnich Highlandów stworzone zostały po to, żeby jeździć po nich na rowerach, choć żadnego rowerzysty nie minęliśmy. Są wąskie, kręte, nie ma na nich ruchu samochodowego, są też strome, więc ma się wrażenie jazdy kolejką górską - wolno i mozolnie pod górę, bardzo szybko w dół, aby z rozpędu "łyknąć" następne wzgórze. Zawsze brakowało tych ostatnich kilkuset metrów i znów mozolnie trzeba było rower wpychać na szczyt wzgórza.
        Dotarliśmy do Durness, małego miasteczka na północno-zachodnim krańcu Szkocji, właściwie szkockim końcu świata. W Durness był sklep, bar, stacja benzynowa. Miejscowi powiedzieli nam, że w Durness czas płynie powoli, prawie tak powoli jak na Syberii, a czas zatrzymał się tu kilkadziesiąt lat temu.
        W Durness jest też atrakcja turystyczna - prawdziwa jaskinia, której genezy nie są pewni nawet szkoccy naukowcy, ale prawdopodobnie powstała w wyniku intensywnych procesów wypłukiwania skał przez morze w wysokim klifie. Podziwialiśmy słabo zachowane formy naciekowe, pływając po wodnych labiryntach jaskini pontonem. Ciekawe wrażenie!
        W drogę wokół fiordu Loch Eriboll wybraliśmy się z żołądkami wypchanymi wędzonymi przysmakami złowionymi właśnie w tej zatoce. Wspaniale smakowały ów tajemnicze owoce północnego Atlantyku, których nazw nie poznaliśmy.
        Droga wiła się wśród wzniesień i skał, na zboczach których zaczynały już kwitnąć wrzosy, tak bardzo kojarzone przecież ze Szkocją i Highlandami. Co pewien czas wdrapywaliśmy się na pusty i dziki płaskowyż, aby podążać kilkadziesiąt kilometrów wąską drogą pośród traw i mchów. A droga była tak wąska, że nielicznie nadjeżdżające z przeciwka samochody musiały czekać na specjalnie wyznaczonych zatoczkach, aż przejedziemy!
        Wieczorny odpoczynek w miejscowości Bettyhill stał się okazją do kolejnych rozmów z miejscowymi Ciekawe skąd u Szkotów tak duże zainteresowanie turystami na rowerach? Być może wynika ono z faktu, że niewielu rowerzystów odwiedza tę krainę. Szkot w średnim wieku opowiadał nam o wizytach w Polsce, o fascynacji polskim jazzem, gdy zaś dowiedział się, że poszukujemy noclegu, zaprowadził nas w wyjątkowy zakątek, tłumacząc, że wielokrotnie nocował tam ze swoim synem. Szmaragdowa zatoczka z idealnie żółtym piaskiem, stromymi klifami wokół i pięknie zachodzącym słońcem stała się naszym domem na tę jedną noc.
        Do Scrabster dotarliśmy w godzinach popołudniowych, idealnie by szybko przegryźć skromny obiadek, zakupić bilety i zaokrętować się na prom płynący na Orkady. Prawie 3 godzinny rejs miał być okazją do relaksu, odpoczynku, skorzystania z wygód takich jak choćby łazienka z ciepła wodą. Mieliśmy również nadzieję na obejrzenie wiadomości, aby dowiedzieć się, co na świecie wydarzyło się od czasu naszego wyjazdu. Tymczasem, większość podróży promem spędziliśmy na tarasie widokowym obserwując fantastyczne, stumetrowej wysokości klify mijanej wyspy Hoy. Mieliśmy szczęście podziwiać je w świetle zachodzącego słońca, które nadało klifom dodatkowej, czerwonawej barwy i uczyniło jeszcze bardziej niesamowitymi. Najbardziej znanym jest Old Man of Hoy - robi niesamowite wrażenie!
        Orkady przywitały nas rześkim wieczornym chłodem i silnym wiatrem. Mimo drogowskazów prowadzących do campingu postanowiliśmy poszukać noclegu na własną rękę i bardzo się pomyliliśmy tym razem. Orkady - wyspy rolnicze, mają zagospodarowany każdy skrawek ziemi, zatem trudno znaleźć dobre miejsce do rozstawienia namiotu, po godzinie krążenia wokół miasteczka wróciliśmy do Stromness kwaterując się na ogarniętym już snem kempingu.
        Pobyt na Orkadach miał charakter stricte turystyczny. Wyspy te, zamieszkałe od kilku tysięcy lat posiadają wiele cennych zabytków archeologicznych. Dotarliśmy zatem do kilku z nich, wszystkie nie sposób jest zobaczyć podczas krótkiego pobytu. Skara Brae - to świetnie zachowane osiedle neolityczne. Ocenia się, że było zamieszkane od ok. 3100 roku p.n.e. przez blisko 600 lat, później na skutek zmian klimatu, zostało ono porzucone przez swoich mieszkańców. Podążając dalej na północ głównej wyspy Orkanów - Mainlandu dotarliśmy do dwóch ciekawych obiektów pochodzących z epoki żelaza - wież obronnych: Brough of Birsay i Brough of Gurness.
        Krajobraz Orkanów jest monotonny. Łagodne wzgórza zamienione są na pola uprawne i pastwiska. Podróżowanie rowerem jest dość przyjemne, choć wiatr hulający po płaskich i bezleśnych wyspach może utrudniać szybkie pokonywanie długich dystansów. Zmęczeni nieco intensywnym dniem na Mainlandzie dotarliśmy wieczorem do stolicy Orkanów - niewielkiego Kirkwall. Nad miastem góruje potężna katedra budowana z czerwonego piaskowca już od XI wieku. Robi wielkie wrażenie, bo wielkością może konkurować z wieloma kościołami na kontynencie, a stoi na niewielkiej wysepce, zamieszkałej zaledwie przez garstkę rolników i rybaków! Kirkwall to także centrum turystyczne Orkanów, miasto ekskluzywnych sklepów, hoteli i wszechobecnych pamiątek, choć niezbyt interesujących. Można tu też obejrzeć posępnie wyglądające ruiny Pałacu Biskupiego (wybudowanego w XII w.) oraz Pałacu Książęcego (pochodzącego z XVI w.).
        Wiatr wreszcie zaczął nam sprzyjać. Pędziliśmy zatem bocznymi drogami z zawrotną prędkością na spotkanie z kolejnymi pamiątkami archeologicznymi. Rozglądając się po okolicy w poszukiwaniu śladów bytności prastarej ludności wysp, w ostatniej chwili kątem oka dostrzegłem potężną wyrwę w szutrowej drodze. Szybki ścisk obu szczęk hamulcowych był na tyle silny, że rower wytracił prędkość na tyle, by bezpiecznie przez dziurę przejechać z kilkudziesięciokilogramowym bagażem. Cóż z tego, gdy Ola, jadąca tuż za mną nie zdążyła w porę zahamować i całym impetem wjechała w mój, zwalniający gwałtownie rower. Zauważyłem tylko, że leżała przygnieciona ramą swojego roweru - wyglądała nietęgo na tym orkadzkim odludziu. Na szczęście skutkiem naszej kolizji była "tylko" mocno potłuczona ręka oraz parę niegroźnych otarć. Gorzej sprawa przedstawiała się z moim rowerem. Na skutek silnego uderzenia roztrzaskał się boczny wspornik bagażnika uniemożliwiając dalsze transportowanie naszych ubrań, namiotu i pożywienia. Sprawa była poważna...
        W okolicach Loch of Stenness odnaleźliśmy trzy archeologiczne budowle megalityczne. Pierwszą z nich był grobowiec Maes Howe pochodzący z 2750 roku p.n.e. Kilka kilometrów na południe, wśród traw i mchów położone są natomiast dwa malowniczo wyglądające kamienne kręgi: Stone of Stennes (składa się z 12 wysokich skał) oraz Ring of Brodgar (27 kamieni), oba pochodzą prawdopodobnie sprzed 6000-7000 tysięcy lat!
        Ze skrzypiącym i połamanym bagażnikiem bardzo uważnie jechaliśmy w stronę portowego Stromness, licząc na pomoc w rowerowym serwisie. Tymczasem nieoczekiwanie z pomocą zaoferował się właściciel mijanego warsztatu samochodowego. Wkrótce mogliśmy kontynuować dalszą podróż ze sprawnym bagażnikiem. Niestety okoliczności nieszczęśliwego wypadku i usuwania jego skutków sprawiły, że nie mieliśmy szans zdążyć na ostatni prom odpływający do Szkocji, stąd powróciliśmy na znany nam już kemping w Stromness, zaś wieczór spędziliśmy snując się gwarnymi uliczkami starówki... O brzasku wypłynęliśmy do Szkocji. Pobyt na Orkadach okazał się wyjątkowo udany i bardzo interesujący.
        Wzdłuż północnego wybrzeża Szkocji ciągnie się mało uczęszczana, wygodna droga asfaltowa. Podążaliśmy nią wprost na wschód, korzystając z doskonałych wiatrów. Mijaliśmy niewielkie, kolorowe osady, piaszczyste plaże pełne rozkrzyczanych dzieci i dziwnie zielone, porośnięte wysokimi trawami wydmy. W pewnym momencie zjechaliśmy na północ za znakami na "Dunnet Head" - najbardziej na północ wysunięty skrawek kontynentalnej części Wysp Brytyjskich. Liczyliśmy na spotkanie występujących tam maskonurów (nazywanych przez nas z angielskiego pafinkami) - niezdarnych aczkolwiek bardzo sympatycznych ptaszków, lepiej pływających i nurkujących niż latających. Poszukiwaliśmy ich wcześniej w Norwegii i na Islandii bezskutecznie, niestety i tym razem nie odnaleźliśmy ich w czeluściach potężnego klifu Dunnet Head.
        Droga skręca o 90 stopni na południe w zadziwiająco popularnej wśród Brytyjczyków mieścinie o nazwie John O' Groats, dokąd docierają autokary z angielskimi emerytami spędzającymi wakacje w Szkocji. Staraliśmy się odszukać przyczyny tak dużego zainteresowania tą okolicą wśród miejscowej ludności i poza ośmiokątnym białym domem wybudowanym w XVI w. przez Holendrów oraz tablicą pamiątkową nie znaleźliśmy nic szczególnego. Ruszyliśmy więc na południe, ku Wick i Inverness.
        Pochmurny wieczór nad Noss Head, szum fal lodowatego Morza Północnego i błysk niewielkiej, śnieżnobiałej latarni morskiej oddają atmosferę kolejnego noclegu. W dali, nad samym brzegiem klifu dostrzegamy szaro-zielone ruiny zamku Girnigoe & Sinclair. Namiot postawiliśmy przy niewielkiej ławeczce, na elegancko skoszonej trawie. Nie przypuszczaliśmy jeszcze wtedy, że na tę noc miejsce naszego noclegu zamieni się w jakąś doroczną zabawę mieszkańców Wick, połączoną z wesołymi śpiewami, tańcami z rytm muzyki z kobzy i fenomenalnym pokazem sztucznych ogni. Wszystko działo się tuż za naszym namiotem, pośród ruin zamku.
        Droga do Brora, która zajęła nam cały następny dzień podróży niespodziewanie stała się trudnym wyzwaniem. Nie spodziewaliśmy się bowiem tak stromych podjazdów patrząc na równolegle do linii brzegowej narysowaną czerwoną kreskę szosy A99. Tymczasem za Berriedale zaczęliśmy mozolny podjazd po skalnym zboczu, urozmaicony jeszcze przez remonty i wyłączony z ruchu jeden pas jezdni. Bardzo szybki zjazd do Helmsdale ciasnymi serpentynami zrekompensował wcześniejsze wysiłki, niestety dalej czekał kolejny, jeszcze bardziej stromy podjazd, na którym nie daliśmy już rady jechać na rowerach i musieliśmy je pchać.
        Zmordowani i wykończeni trudnym dniem dotarliśmy w końcu do wsi Brora. Za nią roztaczały się piękne piaszczyste plaże stanowiące dla nas pokusę na kolejny nocleg. Wypatrzyliśmy wąską ścieżkę i zjechaliśmy nią w dół, rozstawiając namiot nad samym brzegiem morza. Gdy skończyliśmy gotować kolację, zauważyliśmy że naszego morza "jakby nie ma". Odpływ zabrał wodę kilkaset metrów od miejsca gdzie była jeszcze przed godziną. Zjawisko to zafascynowało nas, ale jednocześnie zaniepokoiło. Skoro był odpływ to będzie i przypływ. Nie wiedzieliśmy tylko, kiedy będzie przypływ i dokąd morze sięga podczas przypływu, czy czasem nie wyżej niż stoi nasz namiot. Noc upłynęła nam na nerwowym nasłuchiwaniu odgłosów morza oraz obserwacjach jego zachowania. Nic złego się nie stało, odpływ trwał jeszcze o poranku, więc bezpiecznie mogliśmy opuścić plażę, tyle tylko że byliśmy zmęczeni i niewyspani, a miała to być spokojna noc nad brzegiem romantycznie szumiącego morza...
        Dunrobin Castle w Golspie stał się kolejnym, na naszej trasie, obiektem architektury szkockiej, któremu postanowiliśmy bliżej się przyjrzeć. Wraz z ogrodem tworzy miejsce magiczne i wręcz bajkowe. Śnieżnobiałe ściany, dziesiątki małych okienek i kilka niewielkich, strzelistych wieżyczek można oglądać spacerując po alejkach wręcz perfekcyjnie zaprojektowanego ogrodu. Wewnątrz znajduje się podobno ponad 180 pokoi. Zajrzeć można do kilkudziesięciu, ale to wystarcza, by od przepychu i bogactwa zakręciło się w głowie. Zamek należał do właściciela ziemskiego z rodu Sutherland, który dzięki wyzyskowi miejscowych chłopów dorobił się tak oszałamiającego majątku w XVII/XVIII wieku.
        W poszukiwaniu słuchawek do odtwarzacza mp3 zawitaliśmy do słonecznego Dornoch, miasteczka wyjątkowo barwnego i kolorowego. Tętniący życiem skwer w centrum przypominał deptaki polskich miasteczek nadbałtyckich. Brytyjskie rodziny ulubiły sobie to miejsce na letni wypoczynek. Mieści się tu bowiem wiele hoteli, pensjonatów, B&B oraz kilka pól namiotowych. W lokalnym kościele odbywał się akurat ślub, a wielu gości ubranych było w regionalne, tradycyjne stroje, w tym kilty oczywiście też.
        Boczną, wąską drogą pokonywaliśmy kolejne wzniesienia, rozległe wrzosowiska, łąki, pastwiska i mokradła. Krajobraz znowu zaczął przypominać nam o tym, że cały czas jesteśmy w Highlandach. W plątaninie nieoznakowanych ścieżek trudno było nam odnaleźć tą właściwą, by dotrzeć do Inverness. Zrezygnowaliśmy z jazdy główną szosą, bowiem ruch samochodów, zwłaszcza ciężarowych, zaczynał nam coraz bardziej przeszkadzać.
        W drodze do Inverness, nieopodal Dingwall natrafiliśmy na malutką mieścinkę Beauly, w centrum której znajdowały się niepozornie wyglądające ruiny średniowiecznego klasztoru.
        Mozolnym podjazdem nieprofilowaną drogą osiągnęliśmy kolejne wzniesienie by móc z jego zboczy po raz pierwszy ujrzeć owiane legendami jezioro Loch Ness. Zjechaliśmy czym prędzej do miasteczka Drumnadrocht położonego nad brzegiem jeziora. Już wtedy domyślaliśmy się, że miasteczko podstawę swojej gospodarki zawdzięcza turystyce, a w szczególności niesfornej Nessie - potworowi, który jeszcze nikomu nie wyłonił się z lodowatych otchłani jeziora. Tym niemniej lokalni artyści dobrze wiedzą jak powinien wyglądać ów potwór, bowiem jego podobiznę, czy też karykaturę można nabyć w każdym kiosku, w wielu ekskluzywnych sklepach z pamiątkami, słowem wszędzie w promieniu kilku kilometrów od centrum Drumnadrocht.
        Nad Loch Ness Szkoci wybudowali w XIV wieku potężną warownię - Urquhart Castle, obecnie można zwiedzić pozostałości w postaci fragmentów murów obronnych i wież. Zamek stał się idealnym punktem obserwacyjnym jeziora, stąd roi się tu od zorganizowanych wycieczek wypatrujących w spokojnych wodach Loch Ness potwora.
        Z Urquhart Castle do Inverness prowadzi wąska ruchliwa droga poprowadzona zboczem stromych wzgórz opadających ku Loch Ness. Samo zaś Inverness, największe miasto Highlandów - ich stolica, jest nowoczesnym ośrodkiem przemysłu i wszelakich usług. Mnóstwo w nim turystów, krążących po ładnych, zadbanych uliczkach centrum, przy których mieści się wiele sklepów z pamiątkami i bardzo dobrze zorganizowane centrum informacji turystycznej.
        Wyjazd z Inverness sprawił nam sporo kłopotu, bowiem ze względu na brak właściwie oznaczonych ścieżek rowerowych zmuszeni byliśmy uczestniczyć w ruchu po głównych, bardzo ruchliwych drogach. Skierowaliśmy się drogą A9 a następnie A96 na Aberdeen, jednakże naszym celem było niewielkie miasteczko Elgin.
        Szybko uciekliśmy z ruchliwej szosy, w boczne, kręte, słabo oznaczone drogi wijące się pomiędzy pastwiskami długowłosych rogatych krów. Odwiedziliśmy zamek Cawdor, który zasłynął jako XI-to wieczne domostwo Szekspirowskiego Makbeta, w nim rozegrała się scena zabójstwa króla Duncana, choć wybudowany został dopiero w XV wieku! Zamek uchodzi za jeden z najbardziej romantycznych w Highlandach, składa się z centralnej wieży wzmocnionej małymi wieżyczkami w narożach, fosą i mostem zwodzonym. Wokół roztacza się kolorowy, dobrze zadbany ogród.
        Niecierpliwie oczekiwaliśmy wjazdu do Elgin. Miasteczko ma bowiem do zaoferowania nietypowy dla nas zabytek - ruiny kościoła. Gdy dotarliśmy na miejsce oczom naszym ukazały się potężne, wspaniałe ruiny uchodzącej w średniowieczu za najpiękniejszą - katedry w Elgin. Elgin miano największej w Szkocji rywalizowała jedynie z katedrą w St. Andrews. Spacer pomiędzy fragmentami ścian, kolumn nawy głównej wywarł ogromne wrażenie. Pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję podziwiać taki kościół - jak on wspaniale musiał wyglądać przed okresem reformacji?!
        Słońce nie opuszczało nas już dobrych kilku godzin. Jechaliśmy na południe od Elgin drogą do Craigellachie. Mijaliśmy łagodne wzgórza, łąki, pastwiska, czasem niewielkie, kamienne domki. Było przyjemnie i spokojnie. Pod wieczór dotarliśmy do Dufftown - niewielkiego miasteczka z XIX-to wieczną kamienną wieżą zegarową w centrum miasta - przy głównym skrzyżowaniu. I górującymi nad nim romantycznymi ruinami średniowiecznego zamczyska - Balvenie Castle. Dufftown słynie jednak przede wszystkim z destylarni whisky marki Glenfiddich. Zatrzymaliśmy się na nocleg w starym opuszczonym sadzie. Następnego dnia o świcie byliśmy jednymi z pierwszych gości wspomnianej destylarni, którzy zdecydowali się na poznanie historii wyrobu tego trunku. Wizyta w Glenfiddich Destilary zakończyła się degustacją kilku gatunków whisky.
        Dzięki tej wizycie dużo sympatyczniej zrobiło nam się na duszy. Strome podjazdy na południe od Dufftown wprowadziły nas na dziki płaskowyż. Przerwę w rowerowej podróży zrobiliśmy sobie w kolejnej napotkanej tego dnia destylarni, położonej w niewielkiej miejscowości Ballindalloch. Tym razem mieliśmy okazję odkryć sekrety wyrobu i posmakować whisky Glenlivet.
        Cały dzień upłynął nam na spokojnym rowerowaniu po rolniczych terenach regionu Speiside przerwanych niekiedy wizytami w destylarniach. Nagrodą za całodzienny wysiłek był fantastyczny, emocjonujący zjazd do górskiej kotliny, w której znajdowały się wyjątkowo paskudne ruiny Corgraff Castle. Niedaleko tych właśnie ruin, nad krystalicznie czystym potokiem zatrzymaliśmy się na nocleg.
        Kolejny dzień stał się prawdziwie górskim etapem podróży po Szkocji. Czekały na nas dwie wysokie przełęcze, na które wprowadzały nieprofilowane, wąskie i kręte drogi, czasem osiągające nachylenie 18-20%. Z mozołem wciągaliśmy rowery pod górę by po chwili pędzić serpentynami w dół w szaleńczym zjeździe, a pęd powietrza rozwiewał nam włosy i mroził palce mocno zaciskające uchwyty hamulców. Tak jeździliśmy po północnych Grampianach. Do ich serca prowadziła zaś szeroka droga na Devils Elbow - najwyższą drogową przełęcz w Szkocji. Zatrzymaliśmy się na obiad w niewielkim Braemer, podziwiając XVI wieczny zameczek. Pożywieni, tradycyjnie już, zupką chińską i kanapkami z suszoną kiełbasą ruszyliśmy w stronę przełęczy. Podjazd na początku był bardzo łagodny, dodatkowo pchał nas wiatr, więc udawało się utrzymywać średnią prędkość do 15 km/h. Sprawa skomplikowała się przed samą przełęczą. Wiatr nieoczekiwanie zmienił kierunek na przeciwny - wiejący nam w twarz, a nachylenie drogi stało się uciążliwe, później wręcz męczące. Z trudem pokonywaliśmy kolejne metry podjazdu nie przekraczając, w zmaganiu z bólem mięśni, prędkości 5 km/h. W końcu osiągnęliśmy upragnioną wysokość - byliśmy w samym sercu Grampianów, w Cairngorm Mountains. Widoki roztaczające się z przełęczy były satysfakcjonujące, a czekolada z orzechami pozwoliła na zregenerowanie sił! Na przełęczy mieści się bodaj największe szkockie centrum narciarskie, oczywiście latem nieczynne!
        Ruszyliśmy w szaleńczy zjazd z przełęczy. Wiatr świszczał w uszach, pęd powietrza wyciskał z oczu łzy, a na liczniku przekroczona została się wartość 60 km/h. Zjazd wydawał nam się na mapie dłuższy, tymczasem droga po paru kilometrach zaczęła wdrapywać się na zbocza wzgórz utrudniając szybką jazdę. Znów znaleźliśmy się na rollercoasterze - górskiej kolejce. Bez wytchnienia jechaliśmy jednak przed siebie. Postanowiliśmy dojechać wieczorem do Ratlery, a tam, na kolacje zjeść doskonale przyprawionego kurczaka z rożna - prawdziwy szkocki przysmak!.         Za Rattery skręciliśmy w lokalną drogę do Dunkeld. Chcieliśmy tym samym ominąć autostradę prowadzącą dalej do Stirling - do którego i my chcieliśmy jak najszybciej dojechać. Jechaliśmy więc dalej wśród pastwisk z muczącymi niemiłosiernie krowami, łąk, jezior i malowniczych, czasem skalistych wzgórz. Najładniejsze krajobrazy obserwowaliśmy w okolicach miasteczka Crieff, z kolei w Dunkeld zatrzymaliśmy się, by obejrzeć ruiny średniowiecznej świątyni zniszczonej podczas reformacji. Nawa główna kościoła częściowo zachowała się łącznie z dachem, zniszczone są zaś nawy boczne.
        Do Stirling dotarliśmy już w nocy. Tylko dzięki pomocy przechodniów i obsługi chyba wszystkich napotkanych po drodze stacji benzynowych udało nam się dotrzeć do kempingu. Największą atrakcją miasta jest zamek, pięknie położony na najwyższym, skalistym wzgórzu w okolicy. Rozpościera się stąd malowniczy widok. Sam zamek niestety mocno nas rozczarował. Owszem bryła architektoniczna jest bardzo ciekawie zaprojektowana i wkomponowana w krajobraz. Niestety w środku nie ma kompletnie nic do oglądania. Obejrzeliśmy jeszcze bardzo ładną katedrę i ruszyliśmy w stronę stolicy Szkocji - Edynburga. Na podróż wybraliśmy północną stronę zatoki Firth of Forth, chyba słusznie, bo na drogach, którymi jechaliśmy ruch kołowy był niewielki. Roztaczały się też bardzo ładne widoczki na zatokę i okolice. Kłopot zaczął się tuż przed wjazdem na most nad zatoką, bezpośrednio przed Edynburgiem. Nie mogąc znaleźć żadnej ścieżki rowerowej, wjechaliśmy na główną szosę, która na mijanym rondzie zmieniła właśnie parametry z autostrady na drogę ekspresową bez żadnego pobocza. Zatłoczona była samochodami pędzącymi do Edynburga. Jazda na rowerach tą drogą była czystym szaleństwem i zagrażała z całą pewnością naszemu bezpieczeństwu. Nie trwała jednak długo. Po koszmarnie stresujących 500 m jazdy znaleźliśmy ścieżkę rowerową i dalej już do samego centrum miasta jechaliśmy ścieżką. Naszym oczom ukazał się słynny XIX-to wieczny most kolejowy nad zatoką. To był piękny widok.
        Edynburg zwiedzaliśmy na raty. Najpierw objechaliśmy na rowerze większą część miasta, korzystając z mniejszego wieczornego ruchu. Następny dzień poświęciliśmy natomiast na pieszy spacer po najbardziej znanych częściach miasta, rowery zostawiając na kempingu oddalonym kilka kilometrów od centrum. Tu warto tylko nadmienić, że kemping w Edynburgu był najdroższym naszym noclegiem podczas całej wyprawy po Szkocji. Za jeden nocleg zapłaciliśmy po 12 funtów od osoby! Miasto zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie wieczorem. Podobały nam się przede wszystkim potężne budynki w stylu wiktoriańskim. W dzień urok ów gdzieś prysł pośród rozwrzeszczanej masy turystów z całego świata współtworzących jeden wielki teatr uliczny z artystami przygotowującymi się do słynnego na całym świecie festiwalu. Trudno było przejść znanym deptakiem Edynburga - Royal Mile. Osoby, które w przeciwieństwie do nas, nie wykupiły turystycznej karty "Przyjaciela Szkocji", kilka godzin musiały odstać w kolejce do zamku. My weszliśmy bez kolejki, bardzo doceniając zalety posiadanej karty. Odwiedziliśmy także inne, może mniej znane miejsca w Edynburgu, jak choćby budynek szkockiego parlamentu.
        W upalne, słoneczne przedpołudnie wyjechaliśmy ze stolicy Szkocji kierując się dalej na południe. Udaliśmy się w stronę, największych moim zdaniem, atrakcji turystycznych południowej Szkocji - ruin 3 średniowiecznych opactw zniszczonych podczas wojen szkocko-angielskich, a później wskutek reformacji. Wizyta kolejno w Merlose, Dryburgh i Jedburgh wywarła na nas ogromne wrażenie. Te miejsca, podobnie jak katedrę w Elgin trzeba, będąc w Szkocji, po prostu zobaczyć. Tego typu zabytków w Polsce nie ma! Najbardziej podobało nam się opactwo w Jedburgh, choć Ola za bardziej romantyczne uznała Merlose Abbey. Najmniejszym i najbardziej zniszczonym okazało się opactwo w Dryburgh.
        Droga wiła się serpentynami osiągając coraz to wyższe wzniesienia. Powoli, z mozołem zbliżaliśmy się do granicy szkocko-angielskiej. A na granicy, wyłącznie o charakterze symbolicznym, panowała piknikowa atmosfera. Na specjalnie przygotowanym parkingu stało kilkadziesiąt samochodów z różnych stron Europy. Przy kamieniu z napisem „Szkocja" po jednej stronie i "Anglia" po przeciwnej grał dudziarz w tradycyjnym szkockim stroju. Ludzie z dużym zainteresowaniem słuchali jego muzyki, fotografowali się to z nim, to z kamieniem.
        Tak oto, przekraczając angielską granicę rozpoczęliśmy, nieplanowaną wcześniej, rowerową podróż po krainie Szekspira i Robin Hooda. Rozpoczęliśmy ją od efektownego, kilkunasto kilometrowego zjazdu.
        Podróż rowerowa przez Anglię pozostała właściwie bez większej historii. Myślę, że największym jej atutem była chęć dojechania jak najbliżej do Londynu, po możliwie mało ruchliwych drogach. Stąd jeździliśmy czasem po drogach nieoznaczonych na naszych mapach żadnymi numerami, zdarzało nam się kilkakrotnie zabłądzić. Spodziewaliśmy się, że będzie to łatwy odcinek trasy, tymczasem okazał się bardzo wymagający. Drogi boczne w Anglii nie są profilowane, a wzgórza są strome i porozcinane głęboko wciętymi dolinami rzecznymi. Przejechanie 80 km w ciągu całego dnia nastręczało nam sporo kłopotu i było bardzo wyczerpujące, zwłaszcza w północnej części Anglii. Tam drogi przypominały szkocki rollercoaster, z tą tylko różnicą, że rozpędzony rowerzysta był wstanie wjechać zaledwie do połowy kolejnego wzgórza. Tę część podróży przez Anglię odczuliśmy dość boleśnie!
        Za cel podróży obraliśmy sobie York, miasto ze wspaniale zachowaną starówką, murami obronnymi i bodaj najcenniejszym zabytkiem - olbrzymią katedrą typu "Minster" - uważaną za największą gotycką budowlę na Wyspach Brytyjskich. Faktycznie muszę przyznać, wizyta w tak wielkim kościele zrobiła na nas wrażenie. W Yorku spotkała nas, jak mniemam, niecodzienna sytuacja. Planowaliśmy wieczór spędzić w mieście delektując się widokiem strzelistych wież Minster przy kuflu angielskiego piwa. Udaliśmy się zatem na pobliski kemping by zakwaterować się, pozostawić bagaż, rowery, tymczasem okazało się, że na kempingu zabrakło wolnych miejsc i nie było gdzie rozbić naszego namiotu. Chcąc czy nie, musieliśmy opuścić miasto o zachodzie słońca w poszukiwaniu dogodnego miejsca na nocleg.
        Po sąsiedzku z Yorkiem, zaledwie 50 km na wschód, mieści się inny, też godny uwagi kościół - "Minster" w miejscowości Beverly. Udaliśmy się również tam, by podziwiać dzieło gotyckiej architektury - warto!
        Po przekroczeniu mostu Humber Bridge na zatoce (prowadzi przez niego wygodna i bezpieczna ścieżka rowerowa) krajobraz zmienił się. Wzniesienia i pagórki ustąpiły miejsca płaskim terenom, zaś na horyzoncie zamiast lasów i gór mogliśmy podziwiać dymiące kominy potężnych okręgów przemysłowych w Leeds i Sheffield. Jak dobrze, że jechaliśmy w odległości ponad 50 km od tych miejsc! Coraz trudniej było nam znaleźć bezpieczne drogi. Często pytaliśmy miejscowych kierowców o radę, którędy byłoby najlepiej dojechać do kolejnego miasta - ja choćby Lincoln, Sleaford, aż w końcu Peterborough. Gdy piątego dnia rowerowej podróży przez Anglię dotarliśmy do tego ostatniego, powiedzieliśmy sobie dość. Podróż przestała być przyjemnością a zaczęła udręką. Na dworcu kupiliśmy bilety na najbliższą kolejkę do Londynu (rowery można przewozić za darmo). Wysiedliśmy na przedmieściach - w Potters Bar, zakładając, że w ten sposób łatwiej będzie nam znaleźć kemping, zlokalizowany gdzieś poza szóstą strefą metra londyńskiego.
        W Londynie zatrzymaliśmy się na 3 dni. Był to czas intensywnego zwiedzania, biegania po mieście - jego atrakcjach, zabytkach, parkach, kawiarenkach, pubach itp...; czas bardzo miło spędzony. Londyn, mimo swojej wielkości, gwaru, hałasu, szybkiego trybu życia nie zniechęcił do siebie. Wręcz przeciwnie, odnaleźliśmy duszę miasta pijąc kawę czy piwo nad Tamizą, spacerując po uroczej dzielnicy Soho lub odpoczywając na leżaku w Hide Parku.
        W końcu nadszedł ostatni dzień podróży. Przejechaliśmy do Potters Bar znaną nam już drogą, skąd złapaliśmy pociąg do miasteczka Hitchin. To rozwiązanie wydało nam się najprostsze. Z Hitchin do oddalonego o 20 km lotniska w Luton jechaliśmy bardzo ruchliwą drogą. Ronda, które tak bardzo wystraszyły nas pierwszego dnia pobytu, nie stwarzały teraz żadnych trudności. Na lotnisku odmeldowaliśmy się z kilkugodzinnym wyprzedzeniem. Całe szczęście, bowiem zupełnie przez przypadek dowiedzieliśmy się, że firma EasyJet nie zabierze naszych rowerów na pokład, jeśli nie zapakujemy ich w kartonowe boksy. Rozpoczęliśmy nerwowe poszukiwania sensownego rozwiązania tej - wydawać by się mogło patowej sytuacji. Niespodziewanie, nie pierwszy już raz, z pomocą przyszedł przypadkowo zagadnięty przez Olę Anglik, który nie dość, że zawiózł nas samochodem do sklepu rowerowego, pomógł w uzyskaniu informacji, gdzie można znaleźć kartony rowerowe, to jeszcze przywiózł je na lotnisko. Gdy kończyliśmy składanie rowerów do kartonów, pozostawało zaledwie 30 minut do końca odprawy bagażowej. Bezinteresowna pomoc uratowała nam skórę, gdyby nie ona, z całą pewnością nie zdążylibyśmy zabezpieczyć sprzętu rowerowego na czas, zapewne więc, nie odlecielibyśmy do domu zamówionym wcześniej lotem!

Podsumowanie

        Podróż dobiegła końca, udała się świetnie. Szkocja okazała się pięknym, tajemniczym i sympatycznym krajem, świetnie nadającym się do podróży rowerowych, z zastrzeżeniem słowa deszcz! Gdy pada, a w Szkocji często pada, odechciewa się wszystkiego (tak jak nam na Hebrydach). Uważam, że i tak dopisało nam pogodowe szczęście, zła pogoda była tylko przez kilka dni i wyłącznie w zachodniej części kraju. Nie ma co liczyć zaś na słońce, z rzadka przedziera się przez gęsto zasnute chmurami niebo.
        Kleszczy nie da się uniknąć nocując pod namiotami. Tym niemniej umiejętne ich wykręcanie (ruchem przeciwnym do wskazówek zegara) zmniejsza ryzyko zachorowania na boreliozę, zaś na zapalenie opon mózgowych istnieją skuteczne szczepionki.
        Mieliśmy jedną poważną kraksę rowerową opisaną w tekście powyżej. Jej skutkiem była drobna kontuzja ręki i pęknięty wspornik bagażnika. Niezależnie od nas, na skutek zapewne nierównej nawierzchni lokalnych dróg pękł także drugi bagażnik, na szczęście oba uszkodzenia były w takich miejscach, że dało się z pomocą fachowców z warsztatów samochodowych usterki usunąć (bezpłatnie oczywiście). Ponadto rowery spisały się jak zwykle świetnie, za co przy tej okazji serdeczne dzięki przesyłam Przemkowi z serwisu Dynamo w Łodzi. On troskliwie przygląda się naszym rowerom przed wyjazdem i jak widać, doskonale potrafi przygotować sprzęt do długiej wyprawy!
        Szkocję polecam gorąco każdemu, kto lubi przebywać w słabo zaludnionych, dzikich krajobrazach i fascynuje się przy tym średniowieczną architekturą. Szkoci to ludzie otwarci i gościnni, pomogą, gdy trzeba, czasem zaproszą na kawę lub bez przyczyny poczęstują kawałkiem domowego ciasta. Na drogę dadzą litr soku owocowego, życząc pomyślnych wiatrów.

Ola i Michał Kiersztyn