Strona Główna    |    Wstęp    |    Mapa    |    Uczestnicy    |    Statystyka    |    Opis    |    Zdjęcia    |    Hymn   
MENU
» Dolecieliśmy i ...
» Południe wyspy
» Lakagigar
»
»

           Lecieliśmy już ponad cztery godziny (z przesiadką w Sztokholmie), gdy samolot zaczął najpierw powoli, a potem coraz szybciej schodzić do lądowania w Keflaviku - niewielkiej miejscowości położonej niecałe 50 km na południowy zachód od stolicy Islandii - Reykjaviku, gdzie mieści się międzynarodowy port lotniczy. Było tuż przed północą, gdy spośród ciemnych chmur wyłonił się islandzki ląd. Z każdą chwilą stawał się coraz bliższy i bardziej wyrazisty. Mimo nocy i zachmurzenia wcale nie było ciemno. Oczom naszym ukazała się ziemia bura, brudna, w odcieniach szarości, czerni i brązu, niemal zupełnie pozbawiona jakielkolwiek roślinności, całkiem płaska, niegościnna, nieciekawa - to właśnie Islandia!
          Z niepokojem krążyliśmy po terminalu przylotów lotniska w Keflaviku bacznie przypatrując się wszystkim bagażom wjeżdzżającym na taśmach do pomieszczenia. Jedna torba jest, druga ... też ją widzimy, ale gdzie są rowery... Ludzie powoli zaczęli się już rozchodzić, ktoś z obsługi podszedł i wskazał miejsce za drzwiami, ale tam był tylko, jeden niebieski Giant, a co z drugim, czerwonym, to niemożliwe, a jednak... nie przyleciał naszym samolotem, gdzie może być nasz środek transportu po wyspie, czy w Polsce, w Szwecji, a może omyłkowo poleciał na drugi koniec świata, nikt nie potrafił nam udzielić żadnej sensownej informacji - czekajcie do rana, sprawdzimy i powiadomimy. Jak tu czekać, gdzie? - na lotnisku, w hotelu - jakim? może gdzieś blisko lotniska jest camping? - z pomocą przyszedł pracownuk lotniska, wskazał camping, zabrał do samochodu Olę i bagaże i zawiózł zaledwie 2,5 km na pole namiotowe AlexCamp. Tam całą noc niespokojnie analizowaliśmy nasze położenie, czekaliśmy na poranek, na odrobinę optymizmu, na sygnał o rowerze...
          Obudził nas SMS, o 7 rano czasu miejscowego, spaliśmy może ze 3 godziny, a może tylko drzemaliśmy... Sms przyszedł z Polski, od Oli siostry, napisała, że dzwoniła do PLL LOT, na Okęcie - rower odleciał, do SAS do Sztockholmu, że przyleciał i jeszcze raz do SAS, że jest i do Keflaviku odleci najbiższym lotem. Kamień spadł nam z serca. To dobrze, że tak skończyła się ta przygoda. Już spokojni przepakowaliśmy się, z zazdrością patrząc jak kolejni rowerzyści z całego świata opuszczali camping - jedni rozpoczynali wycieczkę po Wyspie Ognia i Lodu, inni jechali do terminalu odlotów. My zaś wypatrywaliśmy na niebie samolotu ze Sztokholmu. Po 16 bagażowa taxi podjechała na AlexCamp. Pracownik lotniska wręczył kwit do podpisania, przeprosił za zamieszanie, Ola odebrała rower, długo jeszcze cieszyliśmy się jak dzieci z tak prozaicznego powodu - mamy dwa własne rowery, gdzieś na końcu świata, wreszcie możemy na nich jeździć! Świeciło słońce, wiał lodowaty północny wiatr, było pięknie!

           Podróż rozpoczęłiśmy w Keflaviku. Skierowaliśmy się na południe w kierunku Grindaviku. Po opuszczeniu miasteczka oczom naszym ukazał się nowy, zupełnie dotąd nieznany krajobraz: widzieliśmy po horyzont leżące warstwy starej lawy wulkanicznej porośniętej mchami o blado zielonym lub szarym kolorze. W oddali widać było kłęby unoszącego się białego dymu - to para wodna znad gorących źródeł i elektrowni geotermalnej w Błękitnej Lagunie. Dym stawał się coraz bardziej wyrazisty, powoli wjeżdżaliśmy na niewielkie wzniesienie, za którym znajdowało się to, największe i chyba najbardziej znane na Islandii kąpielisko geotermalne - Błękitna Laguna. Zatrzymaliśmy się tam tylko na chwilę obiecując sobie na wzajem, że w drodze powrotnej zatrzymamy się tu na dłużej, by wygrzać zmęczone mięśnie przed powrotem do domu. Dziś, w pierwszym dniu pobytu na wyspie każdy kilometr przynosił nowe widoki, szkoda było nam tracić czas kąpiąc się w gorącym źródle jak słońce było jeszcze wysoko, a my mieliśmy dużo sił do dalszej jazdy.
           Za Grindavikiem skończył się asfalt. Wjechaliśmy w krainę wzgórz - Borgarfjall. Kąt nachylenia drogi czasem był na tyle duży, że rower trzeba było podprowadzić kilkaset metrów. Otaczały nas pola lawy, kamieni, żwiru i popiołu porośnięte skąpą roślinością, w której dominował mech i trawy. W takiej scenerii przyszło nam spędzić pierwszą noc na Islandii - noc tylko umownie, bowiem latem obserwuje się zjawisko tzw. białych nocy, podczas których nie robi się ciemno, mimo że słońce znajduje się poniżej linii horyzontu.

Południe wyspy

          Ten niegościnny, acz urokliwy i piękny zakątek Islandii - Półwysep Rejkianes opuściliśmy w okolicach osady Hveragerdi, zjeżdżając ze żwirowej drogi na główną islandzką drogę Ring Road i kierując się na południowy zachód do miejscowości Selfoss Krajobraz zmienił się radykalnie. Rozległe pola omszałej szrozielonej wulkanicznej lawy zastąpiły dziesiątki kilometrów kwadratowych zielonych pastwisk. Wytchnienie podczas długich kilometrów rowerowych zmagań z wiatrem wiejącym w twarz odnajdujemy w miejscowości Hella. Tam właśnie po raz pierwszy mieliśmy okazję skorzystać z szeroko dostępnych i bardzo popularnych na całej Islandii basenów termalnych. Trochę przeraził nas fakt, że basen był na świeżym powietrzu, wszak hulał lodowaty wiatr, zrobiło się pochmurno, no a termometr na oknie basenowej recepcji wskazywał zaledwie 14 stopni Celsjusza. Okazało się jednak, że kąpiel w takich warunkach jest wyjątkowo regenerująca, ponadto woda w basenie miała temperaturę od 28 do 42 stopni - sama rozkosz. Od tego momentu jeszcze wielokrotnie korzystaliśmy z basenów, jeśli tylko była ku temu okazja i stosowna liczba przejechanych kilometrów w danym dniu. Basen w Hella jednak zawsze pozostanie nam w pamięci, jako ten pierwszy, a po kąpieli która zajęła nam ponad 2 godziny wypiliśmy po 2 kubki gorącej kawy, serwowanej gratis w szatni!
          Mijając osady Hvolsvollur i Hella na lewo od drogi pojawiły się potężne, wysokie na kilkaset metrów skały, porośnięte zielonym mchem i trawami. Kontrastowały nieprawdopodbnie z płaskimi pastwiskami, które ciągnęły się na południe od tych skał aż do wybrzeża atlantyckiego. Spośród wzgórz wyłonił się wkrótce potem potężny jeżor lodowca Myrdalsjokull, z którego wody spływły rwącymi rzekami przecinającymi co jakiś czas drogę wprost do oceanu. Najpiękniej zarysował się nam w pamięci obraz wodospadu Skogafoss, którego woda migotała w świetle słońca, gdy ujrzeliśmy go pośród pionowych, soczyście zielonych skał. Wieczorem dotarliśmy do równie bajowego miejsca - tajemniczego klifu Dyrholaey. Na samym jego szczycie stała niewielka biała latarenka morska, ostrzegająca zapewne żeglarzy przed niegościnnym i skalistym w tym miejscu aż na 100 m wybrzeżem!
          Do Vik dotarliśmy z samego rana. Osada ta cieszy się złą sławą. Waśnie w Vik notuje się najwięcej opadów w ciągu roku - aż 4000 mm! Nie zdziwiła nas zatem gęsta mgła, która spowiła wszystkie wzgórza otaczające tę senną miejscowość. Skorzystaliśmy z wygód stacji benzynowej i marketu, na ławeczce nieopodal kościółka zjedliśmy śniadanie, jeszcze rzut oka na wybrzeże, skąd widać charakterystyczne skały Reynisfjara, te same co z klifu Dyrholaey - i w drogę. Po minięciu kilku prowizorycznych mostów wjechaliśmy w obszar lotnych piasków polodowcowych Myrdalssandur. Biada temu, kto we mgle zmyli drogę!!!

Lakagigar



c.d.n.

Ola i Michał Kiersztyn