Strona Główna   |    Wstęp   |    Mapa   |    Uczestnicy|    Statystyka   |    Opis   |    Zdjęcia   

           Było chłodne wtorkowe popołudnie. O północy nasz samolot miał wystartować do Aten. Odłożyliśmy pakowanie na ostatnią chwilę. Mocowaliśmy się niemiłosiernie z rowerami. Nie dało się odkręcić pedałów, błotniki połamały się przy wpychaniu do kartonów. W końcu udało się wszystko upchnąć, dopiąć, zważyć i z pewnym opóźnieniem ruszyliśmy w drogę z Łodzi na lotnisko w Krakowie.

           Gdy samolot długo kołował nad rozświetlonym wybrzeżem greckim, wszystkie wątpliwości i obawy gdzieś nagle minęły - wiedzieliśmy, że rozpoczynamy kolejną podróż rowerową, pierwszą w gorącym, gęsto zaludnionym i bardzo turystycznym regionie.

           Skręcanie rowerów i kompletowanie bagażu zajęło trochę czasu. Z klimatyzowanego terminalu lotniska wyjechaliśmy wprost na rozgrzaną, rozpaloną porannym słońcem autostradę do Aten (30 km). Pierwszym celem podróży był camping, na którym planowaliśmy pozostawić bagaże, by spokojnie zwiedzić miasto. Jednakże wszelkie informacje jakie zebraliśmy przed wyjazdem o istniejących w Atenach campingach nie potwierdziły się i dopiero popołudniu dotarliśmy na miejsce. Zwiedzanie opóźniło się zatem, a my chłodziliśmy się na przemian mrożoną wodą i lodowatym prysznicem. W Atenach było bowiem w cieniu powyżej 45 stopni Celsjusza.

           O poranku następnego dnia pojechaliśmy do centrum. Gwar i harmider na ulicach był oszałamiający. Z trudem dotarliśmy do Wzgórza Akropolis. A tam kolejki turystów ... do kas biletowych. Tłumy ludzi z całego świata wędrowały schodami by oglądać bodaj najbardziej oblegane miejsce w Atenach tego poranka. Ze względu panującą atmosferę, liczne prace remontowe, mnóstwo rusztowań, Akropol nie rzucił nas na kolana. Sjestę (konieczną w tych temperaturach) spędziliśmy na delektowaniu się fantastycznym w smaku mrożonym sokiem cytrynowym oraz robieniu niezbędnych zakupów. Gdy temperatura nieco zaczęła spadać udaliśmy się w drogę powrotną do centrum miasta, oglądając po drodze inne ważne zabytki: Starą Agorę, Świątynię Zeusa, Parlament. Późny obiad w jednej z greckich knajpek dodał nam sił na nocną podróż pociągiem do Salonik.

           Gdy Słońce powoli wznosiło się ponad horyzont, gdy dojeżdżaliśmy na miejsce. Czuć było świeżą bryzę od morza i temperaturę znacznie niższą niż w Atenach. Z animuszem wypakowaliśmy rowery z wagonu bagażowego i ruszyliśmy sennymi jeszcze uliczkami Salonik w stronę Półwyspu Chalkidiki.

           Na Półwyspie spędziliśmy cały dzień na błogim plażowaniu. Upał nie był już tak bardzo odczuwalny, jednakże trudno podróżowało się w godzinach południowych. Wieczorem postanowiliśmy zatrzymać się na jednym z zaznaczonych na mapie kempingów. Okazało się, że kemping owszem jest, ale nieczynny, a stróż pilnujący terenu nie pozwolił na rozbicie namiotu. Czekał nas nocleg na plaży - rozwiązanie romantyczne, aczkolwiek niezbyt komfortowe. Cóż było począć, gdy tuż przed zachodem słońca dowiedzieliśmy, że najbliższy czynny camping jest oddalony o kolejne 60 km!

           Obudził nas piękny wschód Słońca. Czas ruszać w drogę! Pospiesznie zjedliśmy na śniadanie musli z chłodnym mlekiem i brzoskwinie. Kontynuując przejażdżkę po Półwyspie Chalikidiki mijaliśmy niewielkie wioseczki rozrzucone na pagórkach i duże miejscowości letniskowe nad morzem. Nie sprawiały one jednak wrażenia atrakcyjnych turystycznie. Popołudniu dotarliśmy do Salonik. Zapakowaliśmy rowery do autobusu i nie marnując więcej energii na rowerową podóż po mało gościnnej Grecji udaliśmy się na granicę z Albanią.

           Jechaliśmy dziurawą jak szwajcarki ser drogą, mijając kolejne wioseczki. Na poboczach chłopcy sprzedawali wielkie ryby, owoce. Mijały nas, głośno trąbiąc, rozklekotane mercedesy. Z otwartych okien samochodów co jakiś czas wychylały się głowy ciekawskich podróżnych, krzyczące coś w niezrozumiałym dla nas języku, zaś kierowcy zawsze wystawiali lewą rękę wysoko nad szybę w geście pozdrowienia. Suche, spalone słońcem łąki towarzyszyły nam w tej podróży. Tak zaczął się pierwszy dzień naszego pobytu w Albanii. Wieczorem dotarliśmy do miejscowości Pogradec. Nie spodziewaliśmy się, że będzie to największy albański kurort nad Jeziorem Ochrydzkim. Planowaliśmy romantyczny nocleg na opuszczonej plaży, tymczasem znaleźliśmy się wśród tłumu wesołych Albańczyków. Młodzi mieszkańcy Pogradca szybko zaprowadzili nas do rodzinnego hoteliku, stojącego tuż nad brzegiem wielkiego jeziora. Przytulny pokój za 15 euro wydał nam się w tych okolicznościach okazją nie do odrzucenia. Wreszcie mogliśmy skorzystać z łazienki. W osłupienie wprowadziła nas metoda korzystania z prysznica - z pominięciem kabiny, wanny albo brodzika.

           Ciepło promieni wschodzącego słońca wpadało przez uchylone okno do pokoju. Z ulicy dobiegał niesamowity jazgot i intensywny, przyjemny zapach grillowanego mięsa i kukurydzy. Było niedzielne przedpołudnie, Wreszcie wyspaliśmy się solidnie, a teraz z balkonu hotelu obserwowaliśmy jak albańska młodzież i całe rodziny udaje się nad jezioro. Głośna muzyka z magnetofonów przeplatała się z nieustającym dźwiękiem klaksonów oraz ogólną wrzawą. Weszliśmy w ten barwny tłumek, by razem z nim, cieszyć się możliwością kąpieli w spokojnych, ciepłych i czystych wodach olbrzymiego jeziora.

           Posileni grillowanym mięsem, pożegnaliśmy się z gospodarzami hoteliku w Pogradcu i ruszyliśmy w stronę granicy z Macedonią. Co kilkaset metrów mijaliśmy walące się bunkry - relikty dawnych czasów dyktatury Hodży. Kiedyś każda rodzina albańska była zobowiązana do posiadania takiego bunkra. Teraz nie spełniają one żadnej ważnej roli. Traktowane są np. jako przebieralnie albo darmowe toalety! Wąska droga wprowadzała nas w coraz wyższy teren. Jechało się nieźle mimo odczuwalnego upału. Co jakiś czas wytchnieniem dla nas był postój w zacienionym miejscu - w załomie skalnym, w cieniu domu lub bunkra. Na granicy celnicy zdziwili się bardzo widząc dwójkę rowerzystów przemierzających mało popularne turystycznie rejony pogranicza albańsko-macedońskiego. Przed nami cofnięto z niej grupę Szwajcarów podróżujących jeepami - nie mieli wiz? Czyżby i nas czekał podobny los. Okazało się jednak, że Polacy nie mają obowiązku posiadania wizy wjeżdżając do Macedonii. Chwilę potem mogliśmy się cieszyć zjazdem z przełęczy po drugiej stronie granicy. Krajobraz zmienił się radykalnie. Suche łąki zamieniły się na pola uprawne. Dziurawe drogi wypełniły fiaty 126p zamiast mercedesów, a kierowcy powstrzymywali się od spontanicznego naciskania na klakson. Byliśmy w Macedonii.

           Na nocleg zatrzymaliśmy się w mieście Ochryd. Na mapach i w polskich przewodnikach znaleźliśmy informacje o kilku campingach wokół Ochrydu, tymczasem wjechaliśmy do centrum miasta i nic! Życzliwi ludzie wskazywali nam miejsca, gdzie mogą być campingi, ale po kolejnych nieudanych próbach ich odnalezienia postanowiliśmy poszukać alternatywnego noclegu. W niewielkim porcie, nad samym brzegiem jeziora wyszukaliśmy przytulną kwaterę w ośrodku wczasowym z lat siedemdziesiątych, za jedyne 5 euro!

           Cały kolejny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie Ochrydu - miasta szczególnie ważnego dla mieszkańców małej i biednej Macedonii. To ich kulturowa stolica z licznymi muzeami, twierdzą i najstarszymi zabytkami w kraju. Odnaleźliśmy ruiny teatru rzymskiego z imiennymi siedzeniami, wczesno romańskie cerkwie. Dotarliśmy do pięknie położonej cerkwi św. Jana Ewangelisty. Stoi na skaju 100 m urwiska, nad samym Jeziorem Ochrydzkim. Otoczona kamiennym murkiem i ogrodem z roślinnością śródziemnomorską robi niesamowite wrażenie. Do miasteczka wróciliśmy krętymi, brukowanymi dróżkami, mijając niewysokie, jednopiętrowe ceglane lub kamienne domy z czerwonymi dachówkami i kwiatami w oknach. Urokliwie. Ostre flaczki + pieczona baranina popita zmrożonym piwem były świetnym podsumowaniem zwiedzania Ochrydu. Po szybkiej kąpieli w jeziorze ruszyliśmy w drogę powrotną do Albanii, tyle że do innego przejścia granicznego, położonego wysoko w górach, na przełęczy Cofa San (1200 m n.p.m.).

           Konkretny dwudziestokilometrowy podjazd o różnicy wzniesień 700 m spowodował, że zastała nas noc na granicy. Celnicy długo debatowali, czy wpuścić nas do swojej Ojczyzny. Nie mogli uwierzyć, że Polacy nie mają obowiązku opłacać podatku wjazdowego, jednak po kilku próbach wyciągnięcia od nas po 10 euro za wjazd do Albanii, konsultacji chyba z szefem zmiany, ustąpili. Jechaliśmy w dół, a nad górami niebo robiło się coraz czarniejsze. Widać było już pierwsze gwiazdy. W jednej z pierwszych napotkanych wiosek poprosiliśmy o nocleg - w restauracji. Nasza nowa gospodyni zatroszczyła się o nas wybornie. Mieliśmy przytulne miejsce na namiot, podaną kolację ze świetnym albańskim piwem, a na deser ciastka. (Byliśmy jej gośćmi i za nic nie pozwoliła sobie zapłacić!) Kobieta Wiele lat pracowała na emigracji we Włoszech. Teraz, gdy upadł reżim, wróciła do kraju i prowadzi restauracyjkę przy szosie do Elbasan i Tirany. Noc upłynęła spokojnie.

           Zjazd z przełęczy Cofa San do Elbasan był czystą przyjemnością. Niestety im niżej byliśmy tym bardziej odczuwało się wszechogarniający upał. W końcu powiedzieliśmy dość! Sjesta wypadła przy małej restauracyjce, w odrobinie cienia. Nawet tam było sporo ponad 40 stopni. Zimne piwo, arbuz, sałatka - tylko to dało się przełknąć w takiej temperaturze. Ruszyliśmy dalej po kilku godzinach oczekiwania, że upał złagodnieje. Przez Elbasan przemknęliśmy szybko, posilając się kolejnym arbuzem. Miasto nie wydało nam się ciekawe, brudne, gwarne. W powietrzu unosił się odór z miejscowych zakładów chemicznych i olbrzymiej huty.

           Zdziwiło nas, że cały dotychczasowy ruch samochodowy nagle ustał. Przecież jechaliśmy główną drogą krajową do Tirany. Jak to? Czyżby wszystkie te ciężarówki i autobusy, które nas do tej pory mijały miały dojeżdżać tylko do Elbasan? Dlaczego? Po co? Chwilę później znaliśmy już odpowiedź te pytania. Przed nami ukazała się bowiem owa główna droga do Tirany (z zakazem wjazdu dla ciężarówek i autobusów) - jako wąziutka nitka asfaltu wspinająca się niemiłosiernie pod jakąś górę, niezliczoną ilością zakrętów i serpentyn, poprowadzonych pod ostrym kątem. Nie sposób było jechać na rowerach. Pozostało mozolne pchanie roweru pod górę. Dobrze, że był już wieczór i powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Trudnym dla nas do wyobrażenia byłoby pokonanie tego podjazdu w dzień, przy braku odrobiny cienia i możliwości uzupełnienia wody. Z mozołem i trudem wdrapywaliśmy się na kolejną serpentynę. Mijała godzina i kolejne przepchane 6-7 km. Rekord! Gdy słońce chowało się już za horyzont dostrzegliśmy znak "Tirana 25". Zaraz za nim droga gwałtownie zaczęła się obniżać. Byliśmy na Przełęczy! Ależ ulga w tym nadludzkim wysiłku. Rozbiliśmy namiot w zatoczce z widokiem na góry. Naszymi sąsiadami stali się na tę noc Francuzi podróżujący samochodem kempingowym do Grecji. Przyjęli nas gościnnie na tym skrawku albańskiej ziemi, częstując wodą i owocami. Wkoło były tylko góry, rozgwieżdżone niebo, cisza. Z dali słychać było wycie psów, które skutecznie przeszkadzało w spokojnym zaśnięciu na tym odludziu.

           Obudziło nas Słońce o 6 rano. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w najmilszą drogę dla podróżnika - rowerzysty. Pędziliśmy w dół wąską, wyboistą drogą z przepięknymi widokami na Góry Dynarskie wkoło i wiatrem we włosach. Kwintesencja podróży! Chwilę trwał ten szaleńczy zjazd. Znaleźliśmy się na zakurzonych i dusznych przedmieściach Tirany. Ktoś nagle zajechał nam drogę mercedesem. Z przeciwka chłop wiózł gnój na wozie ciągniętym przez osiołka. Po sąsiedzku zarzynano właśnie cielaka i krew lała się po drodze. Szwędające się wokoło psy wygrzybywały resztki z walających się wszędzie śmieci. Przy ulicach stały domy bez szyb, zaś mnóstwo starych, zardzewiałych gratów porozrzucane było po podwórkach. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdyż skończyła nam się woda. Miły Albańczyk uzupełnił nam bidony i dał wielkiego arbuza gratis! Dojechaliśmy do Tirany. Zasad ruchu drogowego trudno było przestrzegać. Otaczały nas szerokie ulice, jeszcze szersze skrzyżowania, na których jak wariaci kierowcy ciężarówek, autobusów, wozów i mercedesów ścigali się z czerwonymi światłami. Skwar zrobił się nieznośny. Uciekliśmy na sok z wyciskanych pomarańczy do malutkiej kawiarenki. Na wyświetlaczu pokazało się magiczne 50 stopni Celsjusza!. Po wizycie na wielkim Placu Skanderbega, wizycie w meczecie i wieży zegarowej ruszyliśmy do Kruji.

           Klimatyzator nastawiliśmy w pokoju na 27 stopni, żeby za bardzo nie zmarznąć. Okna i drzwi na taras szczelnie zamknęliśmy, by nie wdzierało się ciepło rozgrzanych skał. Obserwowaliśmy jak słońce chowa się za horyzont Adriatyku. Byliśmy w Kruji, mieście - twierdzy, położonym 700 m n.p.m. na stoku potężnego masywu górskiego i zajadaliśmy się 10 kg arbuzem - prezentem od bezzębnego właściciela sklepiku. Z okien widzieliśmy minaret tutejszego meczetu i zarys murów obronnych tutejszego zamku - Twierdzy Skanderbega. W nocy zrobiło się w pokoju duszno - klimatyzator przestał działać: znowu wyłączyli prąd. W tym kraju jest rzeczą normalną, że wielokrotnie w ciągu doby przerywa się dostawy prądu. Wtedy słychać ryk odpalanych spalinowych generatorów. Ale był środek nocy, nikt generatora nie włączył, całe miasto pogrążone było we śnie. Rano klimatyzator działał już poprawnie, a w pokoju panował miły chłodek: 28 stopni.

           Przedpołudnie poświęciliśmy na spacer po Twierdzy Skanderbega oraz zabytkowym podgrodziu, fragmencie miasteczka z zachowanymi średniowiecznymi budynkami, wąskimi uliczkami, tureckim bazarem, pełnym pamiątek. Tylko, dla kogo je przygotowano? Mimo szczytu sezonu turystycznego, poza nami na palcach jednej ręki można było policzyć turystów, którzy dotarli tego dnia na zamek w Kruji. Po południu ruszyliśmy w dalszą drogę. Najpierw zaliczyliśmy 10 km szaleńczego zjazdu ze wzgórza zamkowego, później monotonnie podążaliśmy drogą w stronę Szkoderu. Jechaliśmy równiną zachodniego wybrzeża Albanii. Otaczały nas łąki i nieużytki. Na wschód od drogi majaczyły w pyle masywy gór.

           W jednej z mijanych wiosek zrobiło się duże zamieszanie na nasz widok. Miejscowi zaprosili nas na nocleg do siebie: na dach nowo budowanego domu. Ugościli mocną, aromatyczną kawą, wspaniałym serem i oczywiście rakiją. Żal było nam opuszczać gościnną Albanię, ale cóż było począć, gdy granica z Czarnogórą zbliżała się z każdym obrotem korby. Wjechaliśmy w niewysokie, ale malownicze góry. Przemierzając kolejne krasowe wąwozy zjeżdżaliśmy coraz niżej. Ujrzeliśmy wybrzeże Adriatyku. Dotarliśmy do miejscowości Ulcnij.

           Kolejne dni podróży upłynęły nam na leniwym przemierzaniu kilometrów wzdłuż czarnogórskiego wybrzeża Adriatyku. Urozmaiceniem w naszym rowerowaniu były piękne widoki stromych skał wpadających wprost do krystalicznie czystych wód morza. Co jakiś czas pojawiała się ciekawa miejscowość. Zaglądając tam można było znaleźć zabytkowy kościółek, monastyr czy przynajmniej wieżę zegarową. Zabytki skąpane w pięknym słońcu, przyozdobione śródziemnomorską roślinnością, z pięknie kwitnącymi oleandrami powodowały, że jazda wzdłuż wybrzeża stała się prawdziwą rozkoszą. W chwili wolnej wskakiwaliśmy do ciepłego morza na orzeźwiającą kąpiel, zatrzymywaliśmy się przy pięknie pachnącej piekarni by skosztować świeżej pizzy, kupowaliśmy też wyborne brzoskwinie albo arbuzy na lokalnych bazarach.

           Jadąc tak szeroką i mało ruchliwą drogą dotarliśmy do Starego Baru - ruin średniowiecznego miasteczka, położonych na wzgórzu nieopodal miejscowości wypoczynkowej Bar. Odnaleźliśmy tam piękne zaułki, pozostałości po wąskich uliczkach, fragmenty murów obronnych z twierdzą, wieżę zegarową, ruiny dwóch meczetów. Urocze i puste miejsce!

           W blasku zachodzącego słońca obserwowaliśmy dziwo architektury średniowiecznej: wyspę-miasto-twierdzę a obecnie hotel Sveti Stefan. Bardzo podobała nam się stara Budva. Wjechaliśmy do niej jedną z dwóch istniejących bram w kilkumetrowej wysokości kamiennym murze, otaczającym stare miasto. Spacer wąskimi brukowanymi uliczkami w blasku porannego słońca, gdy w mieście jeszcze wszyscy spali, pozwolił na podziwianie prawdziwego piękna tego miejsca. Zapamiętamy z niego przede wszystkim plac z widokiem na najstarszą część miasta: kościół Sv. Maria in Punta.

           Podążając dalej wzdłuż wybrzeża dojechaliśmy nad Bokę Kotorską. Przepiękna zatoka, wciskająca się kilka kilometrów w głąb lądu otoczona jest strzelistymi, białymi, tysiącmetrowymi szczytami Gór Dynarskich. Boka Kotorska uważana jest przez wielu geografów za jedyny fiord na południu Europy, cóż może klimatem i widokami nie nawiązujący do tych widzianych przez nas w Norwegii, ale i tak piękny! Postanowiliśmy objechać Bokę Kotorską dookoła. Z początku prowadziła tam zwykła droga, ale po parunastu kilometrach zmieniła się w wąską i krętą, pięknie biegnącą tuż nad taflą spokojnego morza. Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, podziwiając piękne widoki, aż w końcu postanowiliśmy także trochę popływać. W sąsiedniej wiosce skosztowaliśmy wyśmienitą pizzę! Popołudniu dojechaliśmy do najważniejszej atrakcji Boki Kotorskiej - średniowiecznego miasta Kotor. Znowu przywitał nas widok potężnych kamiennych średniowiecznych murów obronnych, strzegących wejścia do środka. Za nimi zaś czas płynął leniwie. W upale popołudnia tylko kilkudziesięciu turystów spacerowało, podziwiając tajemnicze zaułki miasteczka. My także, nie spiesząc się zbytnio, zajrzeliśmy tu i ówdzie. Szczególnie spodobała nam się katedra - najstarszy budynek Czarnogóry. Jadąc dalej, w blasku zachodzącego nad Boką Kotorską Słońca ukazał nam się Perast - chyba najładniejsze miasteczko. Katedra otoczona wysokimi palmami stoi tuż nad brzegiem zatoki, otaczają ją stare kamienne domy.

           Droga oddaliła się od wybrzeża, wjechaliśmy w góry, zaczął się podjazd. Szkoda, że nie dało się uświadczyć odrobiny cienia. Żar z nieba lał się niemiłosiernie, a z nas pot... Jak fajnie byłoby znaleźć się w jednym z klimatyzowanych autokarów, które licznie nas mijały - myśleliśmy sobie na próżno. Chwilę potem odpoczywaliśmy już pijąc zmrożoną wodę na przejściu granicznym między Czarnogórą a Chorwacją. Celnik zapytał się skąd podróżujemy, nie chciał nawet oglądać naszych paszportów, miło! Jechaliśmy kilkaset metrów nad poziomem morza, szukając jakiegoś fajnego miejsca by zatrzymać się na regenerującą kąpiel w Adriatyku. W końcu od paru dni czas między godziną 12-16 spędzaliśmy na błogim plażowaniu. Ale tego dnia nie dane nam było znaleźć zejścia na plażę. Już zaczęliśmy się troszkę martwić tym faktem, nie chcieliśmy bowiem dotrzeć do samego Dubrovnika, a nieuchronnie to nam groziło. Na kilka kilometrów przed miastem wypatrzyliśmy jednak niewielki camping (7€/os.), na którym od razu zatrzymaliśmy się i szybko popędziliśmy na oddaloną kilkaset metrów poniżej plażę, by skosztować orzeźwiającej kąpieli w chłodnej morskiej wodzie.

           Cały wieczór i następny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu tego, faktycznie, przepięknego miasta, słusznie nazwanego "perłą Adriatyku". Spacer po murach obronnych z widokiem na morze czerwonych dachów z jednej strony i niebieską spokojną taflę Adriatyku z drugiej, dostarczał nie lada emocji. Dubrownik miał chyba dużo szczęścia w swojej historii, bowiem mimo wielu wojen nękających ten region Europy, trzęsień ziemi czy pożarów, nigdy nie został poważnie zniszczony, być może za sprawą swojego patrona - Św. Błażeja, dobrego opiekuna miasta. Dzięki niemu zachowały się piękne zabytki miasta: katedra, Pałac Sponca, Pałac Rektora, Wieża Zegarowa i wiele innych. Miasto robi wrażenie także nocą, gdy wszystkie główne zabytki są dyskretnie oświetlone. To też świetny plener dla fotografa. Bawiliśmy się w Dubrowniku świetnie, zagłębiając się w jego historię... A wieczorem czekał nas grill wraz z poznanymi w mieście Polakami. Może niezbyt rozsądne było jego rozpalanie w tak suchym klimacie, jednak mimo upalnego wieczoru (temperatura nawet o godzinie 22:00 wynosiła 36 stopni), grillowane kiełbaski popijane chorwackim piwem smakowały przepysznie.

           Wcześnie rano zadzwonił budzik. Chcieliśmy uniknąć upału i złapać parędziesiąt kilometrów przed sjestą. Ale jak tu zebrać się do konkretnej jazdy po niezłej imprezce z grillem i chorwackim piwem, a jednak... Droga, słynna "Magistrala Jardańska", na szczęście niezbyt jeszcze ruchliwa, wiodła samym wybrzeżem Adriatyku. Roztaczały się z niej ładne widoczki na wybrzeże dalmatyńskie z wieloma wysepkami oraz potężne góry, wąwozy, doliny rzeczne. Rzadko mijaliśmy miejscowości. Po przejechaniu ponad 100 km dotarliśmy do rozlewisk Neretvy - potężnej rzeki płynącej z Gór Dynarskich wprost do Adriatyku. Dolina Neretvy miała być dla nas najłatwiejszym sposobem opuszczenia "primoria" i wjazdu w głąb gór - do Bośni. Ruszyliśmy śmiało w górę. Wąska, dość ruchliwa droga szybko doprowadziła nas do granicy z Bośnią i Hercegowiną. Znów nikt nie chciał oglądać naszych paszportów, a my jechaliśmy w nowym, nieznanym do tej pory kraju. Za pierwszy cel podróży obraliśmy miejscowość Medjugorie. Nie znajdują się tam żadne cenne zabytki. W tym islamskim kraju, jakim jest Bośnia, Mediugorje jest ważnym Sanktuarium Maryjnym, miejscem wielu pielgrzymek chrześcijan z całej Europy. Sama nazwa Medjugorie ("między górami") wskazywała na górski etap naszej podóży.

           Po półdniowym pobycie w Sanktuarium, smacznym obiedzie i godzince sjesty, ruszyliśmy wąską drogą w stronę doliny Neretvy. Na jednym z zakrętów ukazał się piękny widok na dolinę, a właściwie kanion, jaki wyrzeźbiła rzeka w mało odpornych na erozję skałach wapiennych. Jeszcze odrobina zjazdu - 7 km, pokonanie różnicy wzniesień 700 m i byliśmy na dnie kanionu. Ruszyliśmy w stronę Mostaru.

           Słońce dopiero co wyszło zza wysokich szczytów wciśniętego w zbocza górskie miasteczka. Grupki turystów spacerowały po pustych jeszcze uliczkach Starego Miasta. A my dotarliśmy do samego jego serca - słynnego mostu. Postanowiliśmy tam przyrządzić śniadanie. Stary Most jest dla mieszkańców Mostaru wyjątkowo ważny, jest symbolem miasta od ponad 400 lat, także i nasze śniadanie smakowało jakoś tak inaczej w tym miejscu. Most obeszliśmy, obfotografowaliśmy z każdej strony, powędrowaliśmy zwiedzić meczet, poszukaliśmy pamiątek. Niesamowite, przerażające, wrażenie zrobiły na nas pocztówki przedstawiające główne zabytki miasta tuż po serbskich bombardowaniach: zniszczony most, minarety meczetów, domy. Teraz trudno odnaleźć w krajobrazie miasta skutki wojny sprzed 13 lat, zdjęcia przypominają o tych wydarzeniach.

           Ruszyliśmy z Mostaru w górę Neretvy, podróżując cały czas dnem kanionu. Widoki robiły niesamowite wrażenie. Smukłe, skaliste grzbiety z ostrymi graniami i szczytami wystrzeliwały wprost z dna doliny. Droga wiła się po zboczach tuż nad rzeką. Czasem musiała przeskoczyć z jednej strony na drugą wąskim mostem. Gdy na rzece pojawiał się wysoki próg, droga wbijała się w skałę kilkusetmetrowym tunelem. Jazda była emocjonująca, byłaby znacznie milsza gdyby nie dość duży ruch na tej trasie. W Jablanicy skusiliśmy się na doskonałą rybę. Czort wie czy był to pstrąg, czy inny gatunek. Prosząc o 2 porcje dostaliśmy 4 w cenie dwóch, co było bardzo miłym gestem ze strony gościnnych Bośniaków.

           Tam też zdecydowaliśmy się na opuszczenie Kanionu Neretvy i wjazd w góry. Skręciliśmy w boczną drogę udając się w kierunku regionu o nazwie Prozor. Oznaczało to dla nas kilkadziesiąt kilometrów podjazdu na wysokość 1200 m n.p.m. na Przełęczy Makjen. Dystans ten rozłożyliśmy sobie na 2 etapy, zatrzymując się u bośniackich Chorwatów na nocleg 13 km przed przełęczą. Był to jeden z najsympatyczniejszych noclegów podczas wyjazdu. Rodzina starszych państwa ugościła nas, organizując wspaniałą kolację, na której nie mogło zabraknąć obowiązkowych na Bałkanach: kawy i rakiji. Śniadanie zjedliśmy, korzystając również z gościnności Bośniaków. Na przełęczy byliśmy tuż przed 10:00 i po raz pierwszy na wyjeździe poczuliśmy orzeźwiający chłód. Na ostry zjazd trzeba było założyć windstopper. Krajobraz zmienił się nie do poznania. Otaczały nas łagodne grzbiety gór, porośnięte lasem lub łąkami. Co jakiś czas na zboczach majaczyły zabudowania. W tej części Bośni odczuliśmy najdobitniej skutki ostatniej wojny. Opuszczone wioski ze zbombardowanymi domami mijaliśmy co kilkanaście kilometrów. Między nimi ciągneły się pasy ziemi niczyjej, jeszcze nierozminowanej, o czym przypominały trupie czaszki powbijane gdzieniegdzie w ziemię. Mijało nas niewiele samochodów, a w miejscowościach raczej trudno było uświadczyć ludzi, może pojedyncze rodziny. Widać było wysadzone w powietrze, i do tej pory nie odbudowane, fragmenty linii kolejowych, dworce, mosty, jakieś fabryki. Wśród tych niechlubnych pamiątek ostatnich, strasznych czasów, ukazywał się krajobraz krasowy z pięknie wykształconymi lejkami, poljami, głęboko wciętymi dolinami rzecznymi, wąwozami. Tak podróżując dotarliśmy nad bardzo ładny Wodospad Jajce. Zresztą nieopodal zatrzymaliśmy się na nocleg nad sztucznym zbiornikiem wodnym. Kąpiel, której i tym razem nie odmówiliśmy sobie, nie była już taką przyjemnością jak wcześniejsze, górska woda była orzeźwiająca, ale dość chłodna.

           Po trzech tygodniach podróży w upalnym południowym - śródziemnomorskim słońcu, bez jednej chmurki na niebie zdarzył się wyjątkowy dzień. Otóż docierając do granicy bośniacko-chorwackiej na niebie dostrzegliśmy rozbudowujące się cumulusy. To one miały zwiastować nam chwilowe załamanie pogody związane z przejściem chłodnego frontu atmosferycznego. Nie chcieliśmy uwierzyć, że w Chorwacji, do której ponownie wjechaliśmy może być zimno i deszczowo.

           Park Narodowy Plitvickich Jezior stał się kolejnym celem naszej rowerowej włóczęgi. Załamanie pogody odstraszyło sporą grupę ludzi (w sezonie po parku wędruje do 10 000 ludzi dziennie), dzięki czemu więcej tego cudu natury mieliśmy dla siebie. Rowery zostawiliśmy na kwaterze, w której nocowaliśmy (nocleg tańszy niż na campingu! ok. 10€/os.) i wczesnym rankiem ruszyliśmy na wycieczkę wąskimi ścieżkami wokół jezior i wodospadów. Park Plitvickich Jezior jest bardzo malowniczy i urokliwy. Znajduje się w wapiennym wąwozie. Tworzy go 16 jezior różnej wielkości położonych na wysokości od ponad 750 m n.p.m. do 550 m n.p.m. Między jeziorami wytworzyły się progi, z których woda spływa niezliczoną ilością wodospadów. Widoczki piękne!

           Z Plitvic udaliśmy się wąską drogą w stronę Saborska i Ogulina. Krajobraz był bardzo podobny do tego zapamiętanego z Bośni. W Ogulinie młody kustosz tamtejszego muzeum z dużym zaangażowaniem oprowadził nas po miejskim muzeum mieszczącym się w okazałym zamku, notabene kiedyś więziony był tam Tito. To spotkanie było również dla nas okazją na rozmowę o ostatnich czasach w historii Chorwacji i całej Jugosławii. Dowiedzieliśmy się, jak olbrzymią skalę osiągnęła emigracja zarobkowa młodych Chorwatów, jak poważnym problemem jest bezrobocie w całej Bośni i na terenach wiejskich w Chorwacji. Kłopotem dla Chorwacji są nieuregulowane problemy z Serbami wypędzonymi podczas wojny z terenów przygranicznych.

           W słoneczne przedpołudnie wjechaliśmy do Słowenii od strony Vrbovska i Vinicy. Ku wielkiemu naszemu zdziwieniu z bankomatu wyskoczyły banknoty euro. Zresztą sam widok bankomatu w niewielkiej wiosce był już objawem pewnych zmian w stosunku do pozostałych krajów po których podróżowaliśmy dotychczas. Droga była bardzo dobrze utrzymana, zaś chorwackie łąki i nieużytki w Słowenii zamienione zostały na pola uprawne. Nawet małe, mijane przez nas miasteczka jak Metlika, Nove Mesto, robiły wrażenie miejsc wyjątkowo zadbanych, o równo skoszonej trawie, zadbanych klombach z kwiatami, porządku na ulicach. Im bliżej byliśmy Lublany - stolicy kraju - tym to wrażenie nasilało się, a funkcjonowanie kraju bardziej przypominało doskonale zorganizowaną Austrię albo Szwajcarię. Niestety widoczny wyższy niż po sąsiedzku komfort i standard życia Słoweńców bezpośrednio przełożył się na wyższy koszt wielu produktów i usług. Zanim dotarliśmy do stolicy, odwiedziliśmy bardzo reklamowany w przewodnikach zamek w Otocec niedaleko Novego Mesta. Niestety pogoda tego dnia niedopisała. Z pięknie położonego na wyspie zamku pozostał barwny opis w broszurze, która rozpływała się w kroplach ulewnego deszczu.

           Lublana okazała się miastem bardzo przyjaznym rowerzystom, jak zresztą cała Słowenia. Kilometry ścieżek rowerowych ułatwiały przemieszczanie się po tym gwarnym mieście. Jednak na zwiedzanie wystarczyło nam nieco ponad pół dnia. Właściwie interesujące jest ścisłe centrum malowniczo położone nad rzeką u stóp niewielkiego wzgórza. Stare Miasto jest kolorowe. Spaceruje się po nim wąskimi uliczkami, z bardzo ładnie utrzymanymi kamienicami, mnóstwem kramów z pamiątkami, wyrobami ceramicznymi i kwiatami. Poza nim dominuje nowoczesna szklana zabudowa z dodatkiem metali różnokolorowych kontrastująca z socjalistycznym betonem.

           Wyjazd z Lublany w stronę Kranjskiej Gory wcale nie okazał się łatwy. Obecność licznych ścieżek rowerowych powoduje zakaz poruszania się rowerzystów po drogach publicznych. Sytuacja komplikuje się, gdy ściezka kończy się lub przechodzi w lokalną dróżkę. Nieźle trzeba się wtedy nakombinować, aby utrzymać właściwy kierunek jazdy. Na szczęście nam udało się szczęśliwie wydostać Se stolicy Słowenii. Ruszyliśmy w stronę Alp.

           Północna Słowenia, mimo że uporządkowana do granic absurdu, wydała nam się dużo bardziej atrakcyjna niż południowa. Co krok pojawiał się ładny widoczek. W oddali majaczyły szczyty potężnych gór, zaś w mijanych miejscowościach można było odnaleźć wiele interesujących obiektów. Wpierw dotarliśmy do malutkiej Skoja Loka. To stare, średniowieczne miasteczko położone jest na zboczu góry. Znajduje się tam świetnie zachowana zabudowa, z renesansowymi kamieniczkami, gotyckim kościołem i niewielkim zamkiem, skąd rozpościera się przepiękna panorama na okolicę. W sąsiednim Kranju Alpy widoczne są z deptaka miejskiego, a wrażenie robi katedra. Najbardziej jednak podobał nam się Bled. Jest to niewielkie miasteczko, przepięknie położone nad Bledzkim Jeziorem. Uroku tej scenerii dodaje potężne zamczysko stojące na wapiennym urwisku nad jeziorem i niewielki kościółek na jednej z wysepek. Niewątpliwą atrakcją jest kąpiel w krystalicznie czystych wodach jeziora!

           Udaliśmy się także do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów od Bledu Bohinskiego Jeziora - uznanego za serce Alp Julijskich. To miejsce jest szczególnie urokliwe dla miłośników gór i pięknych krajobrazów. Z okolic jeziora rozpościerają się piękne widoki na Alpy, a wycieczka na jeden z okolicznych szczytów dostarcza już niebywałych wręcz emocji. Nam udało się wejść tylko na górkę Vogel wznoszącą się 1500 m n.p.m., ale i z takiej wysokości dostrzegliśmy główny grzbiet Alp Julijskich z najwyższym Triglavem!

           Od Bohinskiego Jeziora przemierzyliśmy jeszcze parędziesiąt kilometrów przepięknej trasy widokowej do Krajnskiej Gory. Widoki Alp nie opuszczały nas na krok, a za każdym zakrętem panorama stawała się pełniejsza, bardziej interesująca. Nie mogło nas zabraknąć w jednej z najsłynniejszych dolinek alpejskich tamtej okolicy - gdzie mieści się skocznia mamucia w Planicy. Wdrapaliśmy się nawet do progu skoczni, przekonując się jak olbrzymim jest obiektem.

           W Krajnskiej Gorze skończyła się nasza przygoda z Bałkanami. Po noclegu na campingu, z widokiem na Alpy, zapakowaliśmy cały dobytek na rowery, wypisaliśmy stos kartek pocztowych do bliższych i dalszych znajomych oraz do rodziny, posililiśmy się czekoladą z orzechami i ruszyliśmy na przełęcz Koresnko Sedlo (1073 m n.p.m.). Podjazd nie był długi, ale bardzo stromy i uciążliwy. Na przełęczy znajduje się granica z Austrią, którą pospiesznie minęliśmy. Czekał nas bowiem szaleńczy zjazd do położonego poniżej Villach.

           Szalejąca nad Alpami burza utwierdziła nas w słuszności podjętych decyzji. Po czterech tygodniach wspaniałej przygody, ponad 1820 km przejechanych w spiekocie, upale, czas wracać do domu. Wskoczyliśmy do pociągu IC Villach-Wiedeń, zatrzymaliśmy się na pół dnia w stolicy Austrii, później szybko przeskoczyliśmy do Bratysławy, by stamtąd lokalnymi pociągami dojechać do Zwardonia.

Podsumowanie

           Wyjazd okazał się udany, choć niewątpliwie środek lata nie jest najszczęśliwszym terminem podróży po Bałkanach. Trafiliśmy ponadto na wyjątkowe upały, przez które występowały liczne pożary w Grecji, Czarnogórze i Bośni. Uniemożliwiły one zrealizowanie odcinka podróży po Czarnogórze w góry Durmitoru. Ponadto trzeba się liczyć z koniecznością sjesty w godzinach południowych, kiedy słońce świeci najintensywniej. To ogranicza, niestety, możliwość przejazdu większych dystansów w ciągu dnia. Ludność Albanii, Bośni i Macedonii jest bardzo otwarta na turystów, rowerzystów traktuje ze szczególną wyrozumiałością. Odnieśliśmy wrażenie, że jest bezpiecznie. Nie zdarzyły się żadne incydenty z ludnością miejscową. Ceny w tych krajach są na umiarkowanym poziomie, porównywalne do tych z polskich sklepów. Noclegi w małych hotelikach w Albanii to wydatek rzędu 15-20€/pokój, w Macedonii jest jeszcze taniej. W Bośni tanie są motele, zaś hotele w atrakcyjnych miejscach już kosztują sporo. W pozostałych krajach, a szczególnie w Chorwacji turysta traktowany jest jako źródło łatwego i szybkiego dochodu, ceny zatem są wysokie, czasem absurdalnie!