Strona Główna    |    Wstęp    |    Mapa    |    Uczestnicy    |    Statystyka    |    Opis    |    Zdjęcia    |    Wierszyki   
MENU
Podróż
Oslo
Droga do fiordów
Hordaland
Sogn Og Fjordane
More Og Romsdal
Sor-Trondelag
Czas do domu


Podróż

Dzień 1  14.07.2003

            Wiele jest możliwości dotarcia do Norwegii. My chcieliśmy uczynić to jak najsprawniej i możliwie najniższym kosztem. Dlatego zdecydowaliśmy się wybrać wariant podróży przez Szwecję. Dotarcie do Sztokholmu wydało nam się najbardziej praktyczne. Stąd bowiem do Oslo jest sporo bliżej niż z Ystad czy Karlskrony. Nie bagatelne znaczenie miało usytuowanie Sztokholmu w kwestii planowanego powrotu. Dużo łatwiej (i sporo taniej!) jest dotrzeć z Trondheim do stolicy Szwecji niż do dalej na południe położonych innych miast portowych. Porównanie cen biletów, chłodna kalkulacja kosztów i aspekt turystyczny - Sztokholm to jedno z najpiękniejszych miast Skandynawii - te elementy zadecydowały o wyborze kierunku podróży.
            W drogę do Gdańska wyruszyliśmy w pochmurny, chłodny, poniedziałkowy poranek. Dzięki wielkiej uprzejmości rodziców Oli (tu jeszcze raz wielkie podziękowania dla Nich), podróż tę odbyliśmy wraz z nimi, luksusowym samochodem. Oszczędziło to nam wielu nerwów związanych z przewiezieniem rowerów koleją. Do portu w Gdańsku dotarliśmy o 16:00, czyli na dwie godziny przed planowaną godziną odejścia promu. Jeszcze tylko krótkie pożegnanie, spakowanie całego dobytku na rowery i ... zaczyna się wielka skandynawska przygoda!!!
            Na prom wjechaliśmy razem z czterdziestoosobowym obozem rowerowym, oraz dwójką Szwedów wracających właśnie z miesięcznego - rowerowego oczywiście - pobytu w Polsce. A myśleliśmy, że będziemy jedynymi rowerzystami na pokładzie. Ponieważ nie wykupiliśmy kabin, pobyt na promie rozpoczęliśmy od poszukiwania siedzeń lotniczych. No i okazało się to wyczynem bardzo trudnym. Gdy dobrnęliśmy na najwyższy pokład, ku naszemu zdziwieniu, stwierdziliśmy, że wszystkie fotele już są zajęte!!! Pozostało jedynie znalezienie sobie zacisznego miejsca gdzieś na korytarzu. Wybraliśmy schody w okolicach recepcji. Zacisznie i w miarę ciemno. Będzie można się dobrze wyspać!!! Tymczasem prom powoli zaczął odpływać. Powoli nikło w oddali gdańskie nabrzeże i pomnik na Westerplatte. Po godzinie rejsu wypłynęliśmy na otwarte morze, Półwysep Helski pozostał poza zasięgiem naszego wzroku!!!



Dzień 2  15.07.2003

            Noc na promie upłynęła spokojnie, aczkolwiek z dużą obawą wyglądaliśmy za okno obserwując przewalające się na niebie deszczowe chmury. Jednak w miarę zbliżania się do brzegów Szwecji pogoda robiła się coraz ładniejsza. Śniadanie, kąpiel, ładowanie komórki, kilka fotek na Morze Bałtyckie i z niecierpliwością zaczęliśmy wypatrywać brzegu. W końcu pojawiły się pierwsze kamieniste wysepki, najpierw było ich kilka, potem kilkanaście i ciągle przybywało. Uroczo. Wreszcie dostrzegliśmy stały ląd. Tak, to już Szwecja - Nynashamn. Po 18 godzinach spokojnego rejsu szczęśliwie dopływaliśmy do jej wybrzeży. A na promie oczywiście panika, przepychanki, nerwowe gesty - każdy chciał pierwszy zdążyć do swojego samochodu. Prom wreszcie dobił i wytoczyliśmy się na szwedzką ziemię. Odprawa paszportowa okazała się czystą formalnością (choć troszkę się jej obawialiśmy, nie mając ustawowych 70USD na każdy dzień pobytu w Szwecji na osobę). Obyło się bez okazywania pieniędzy, tylko krótkie pytania, dokąd jedziemy i czy mamy bilet powrotny. Na koniec miła celniczka z uśmiechem na twarzy życzyła powodzenia i szerokiej drogi.
            Spotkani jeszcze w Polsce Szwedzi, teraz już w swojej ojczyźnie, życzyli nam dużo szczęścia i wytrwałości, jednocześnie przestrzegali przed stromymi podjazdami w Norwegii. Pożegnaliśmy się i powoli ruszyliśmy w stronę Sztokholmu (53 km główną drogą). Ruch niezbyt duży, pobocze na 40 cm, żadnych dziur w nawierzchni, trochę po górkę (ale łagodnie), trochę w dół - można poszaleć. Tylko nikt z nas nie przypuszczał, że w Szwecji może być tak gorąco. Jakiś piekielny żar lał się z nieba. Patelnia.
            Po przejechaniu 20 km od Nynashamn niespodzianka - wyrosła przed nami autostrada i musieliśmy zjechać na ścieżkę rowerową. Od tej pory droga do Sztokholmu stała się udręką, ale bynajmniej nie z powodu złej jakości ścieżki. Wręcz przeciwnie. Ścieżek rowerowych namnożyło się tyle, że nie wiedzieliśmy która jest tą właściwą, a niestety były one wyjątkowo słabo oznakowane. Nie pozostało nic innego jak tylko na wyczucie kierować się w miarę możliwości wzdłuż autostrady. Podirytowani całą sytuacją co rusz pytaliśmy napotkanych ludzi o drogę do miasta. Jedni kazali jechać dalej w obranym przez nas kierunku, inni proponowali zawrócić w bliżej nieokreślone miejsce!!! Ciekaw jestem kto może się połapać w gmatwaninie tych ścieżek rowerowych. Inna sprawa, że są one rozwiązaniem kapitalnym i jazda po nich jest dużo wygodniejsza i bezpieczniejsza, niż po zatłoczonych drogach! Tak klucząc między Vesternhaninge, Handen i Haninge, wreszcie dostrzegliśmy napis "STOCKHOLM". Kamień spadł nam z serca. Teraz nie pozostało już nic prostszego, tylko dojechać do centrum (City) i na dworzec kolejowy. A ha, pochopnie powiedziane. Gdyby nie pomoc miłego Szweda, który nas pilotował przez pół miasta, pewnie wiele godzin błądzilibyśmy po przedmieściach. Wreszcie dotarliśmy do centrum. Uff!!!
            Dalszy wariant podróży polegał na załatwieniu transportu do Oslo. Niby nic prostszego, ale obawialiśmy się o los naszych rowerów. Pociągiem nie dało rady. W Szwecji nie przewozi się rowerów w wagonach tak jak w Polsce. Nadaje się je jako przesyłki i odbiera na docelowej stacji. Ponieważ Norwegia nie jest w Unii Europejskiej, firma zajmująca się przewozem przesyłek nie świadczy usług transportowych na terenie Norwegii. Pozostał zatem, sprawdzony jeszcze w Polsce autobus. Długa rozmowa z kierowcą (to już pozostawiłem oczywiście Oli) i rowerki upychaliśmy do bagażnika. 22:45 odjazd, w Sztokholmie jeszcze widno!!!





Oslo

Dzień 3  16.07.2003

            Podróż komfortowym autobusem linii Safflebussen do Oslo upłynęła bardzo szybko. Przed 6 rano dojechaliśmy do rogatek miasta, a już chwilę później podjeżdżaliśmy do dworca autobusowego (Bussterminalen) w centrum Oslo. Pożegnaliśmy się z kierowcą, dziękując za przewiezienie rowerów i popędziliśmy sennymi ulicami stolicy Norwegii do jednego z symboli miasta - Parku Vigelanda. Tam spędziliśmy cały duszny i pochmurny poranek, spacerując pośród monumentalnych rzeźb przedstawiających nagie postaci. Największe wrażenie zrobiła na nas 17-metrowa rzeźba nazwana Monolit stojąca w centrum parku i przedstawiająca symbolicznie ludzkie życie - jako ciągłą wspinaczkę, wdrapywanie się na szczy. W takim otoczeniu nawet śniadanie nabiera jakiegoś nadzwyczajnego smaku! Przez park coraz liczniej przemykali rowerzyści - pewnie spieszący się do pracy.
            Gdy w parku Vigelanda zaczęło robić się tłoczno od grup turystów z Japonii i Niemiec, ruszyliśmy w dalszą drogę - na camping Bogstad. Oj była to droga przez mękę. Zmęczeni podróżą i nie do końca przespaną nocą, musieliśmy zmagać się ze stromym podjazdem, ciężkimi rowerami, piekielnym upałem (potem okazało się że ponad 30 stopni) i własnymi słabościami. Klucząc malowniczymi przedmieściami Oslo dotarliśmy po 10 km na miejsce. Rozbicie namiotu dla dwóch osób to koszt 120 NOK, 6 minut kąpieli pod prysznicem 10 NOK, ale korzystanie z kuchni gratis. Znaleźliśmy zaciszne, ocienione miejsce i rozbiliśmy namiot.
            Najstarsza skocznia narciarska na Świecie została wybudowana nieopodal naszego campingu (5 km stromymi serpentynami pod górę!) - w Oslo Holmenkollen. To tu organizowano pierwsze oficjalne zawody narciarskie, to tu każde zawody uświetniał swoją obecnością monarcha norweski i co dla nas chyba najważniejsze, to tu nasz Adaś Małysz wygrywał swoje turnieje!!! Odwiedzenie skoczni stało się zatem dla mnie - również kibica sportowego - sprawą niemal honorową. Poza tym Holmenkollen to kilkusetmetrowe wzgórze, z którego roztacza się bardzo ładna panorama na całe Oslo i Oslofjorden.
            Upał nie ustępował - nie wiedzieliśmy, że w Norwegii może być aż tak gorąco!!! Po odwiedzinach w Holmenkollen i ekscytującym zjeździe, przyszedł czas na relaks nad jeziorem Bogstadvatnet - nieopodal campingu. Nic tak nie orzeźwia jak kąpiel w lodowatej wodzie (ponoć wyjątkowo ciepłej w tym roku [?]). Pozostaliśmy nad jeziorem już do wieczora, właściwie do późnego popołudnia, bo fenomen białej nocy ma to do siebie, że wieczór (zmierzch) w polskim rozumieniu jest w Norwegii gdzieś około północy.




Dzień 4  17.07.2003

            Długo nie dało się wytrzymać w namiocie od rana. Znowu bardzo męczącyupał. Po śniadanku i długiej kąpieli w zimnej wodzie zwinęliśmy dobytek i opuściliśmy camping Bogstad. Wygodną ścieżką rowerową skierowaliśmy się non stop w dół do centrum Oslo. Zatrzymaliśmy się przed Pałacem Królewskim (Det Kongelige Slott) - oficjalną rezydencją monarchów norweskich z początku XIX wieku. Przed upałem schroniliśmy się na chwilę w zacienionych alejkach królewskiego parku. Jadąc główną ulicą Oslo (Karl Johans Gate) mijaliśmy kolorowe klasycystyczne kamieniczki, modernistyczne pomniki i fontanny. Naszą uwagę zwrócił gmach Teatru Narodowego. Jeszcze niżej - na końcu głównej drogi - znajdował się mały, zaciszny plac, to rynek miejski, na którego północno-wschodniej pierzei stoi katedra (XVII wieczna). Lepiej prezentuje się od wewnątrz niż z zewnątrz!!! Po wyjściu z kościoła zrobiło się kompletnie ciemno i chwilę potem rozszalała się potężna burza. Szkoda tylko, że po godzinie ulewy powietrze nadal było parne i duszne.
            Gdy troszkę przejaśniło się, ruszyliśmy w stronę Twierdzy Akershus. Od strony morza jest ona ogrodzona potężnym kamiennym murem, z którego co kilkanaście metrów wystają lufy lekko pordzewiałych armat, skierowanych na nabrzeże portowe, na którym stał zacumowany olbrzymi prom pasażerski o dźwięcznej nazwie Constellation. Sama twierdza to sympatyczny teren spacerowy z kilkoma zachowanymi budowlami średniowiecznymi. W jej sąsiedztwie, na nabrzeżu, stoi posępny, monumentalny budynek ratusza miejskiego. To niezbyt urodziwe monstrum jest o tyle ważne, iż co roku 10 grudnia wręczana jest tu Pokojowa Nagroda Nobla.
            Zmęczeni zgiełkiem centrum Oslo postanowiliśmy troszkę odpocząć, dlatego też pomknęliśmy na półwysep Bygdoy - tam zlokalizowanych jest kilka interesujących muzeów z których my wybraliśmy - i gorąco polecamy - Muzeum Łodzi Wikingów oraz Muzeum Kon Tiki. W pierwszym z nich znajdują się 3 oryginalne łodzie wikingów z IX wieku. Drugie muzeum poświęcone jest pamięci norweskiego podróżnika Thora Heyerdala, który w latach 60-70-tych odbył szereg wypraw na papirusowych i bambusowych tratwach, min. płynąc z Chile do Polinezji albo z Afryki do Ameryki Północnej. Wspaniała jest również kolekcja pamiątek z wyprawy na Wyspę Wielkanocną. Do podziwiania są oczywiście dwie oryginalne tratwy (Kon-Tiki i RA II).
            Tak spędzone popołudnie tylko wzmogło w nas apetyt na dalsze poznawanie norweskiej ziemi. Szybko opuściliśmy półwysep Bygdoy, kierując się ścieżką rowerową w stronę Drammen. Przez pewien czas jechało się całkiem fajnie. Ścieżka biegłą równolegle do autostrady. Ale już po 5 km gdzieś się urwała, więc pozostało nam kluczyć lokalnymi, wąskimi drogami. Jechaliśmy więc przez malowniczo położone przedmieścia Oslo, między czerwonymi domkami z czarnymi dachami, maleńkimi ogródkami z równo przyciętą trawą i mnóstwem kwiatów, wśród wzgórz i pól uprawnych. Zrobiło się jednak dość późno, w dodatku deszcz zaczął dokuczać, a sił brakowało. Zatrzymaliśmy się na skraju lasu za miejscowością Asker. To fajne i kameralne miejsce na nocleg!!!





Droga do fiordów

Dzień 5  18.07.2003

            W nocy chyba nieźle padało, bo przed namiotem były duże kałuże!!! Przywitały nas ciepłe promienie nieśmiało wyglądającego zza drzew słońca. Szybkie śniadanie, zwijanie majdanu i o 10 byliśmy na trasie, to znaczy na drodze z Asker do Royken. Dalsza jazda do Drammen to spokojna droga wśród wzgórz, lasów i pól uprawnych. Co pewien czas stromy zjazd, rzeka i stromo pod górę. Niewielki ruch samochodowy. Kolejne mijane przez nas miejscowości nie różnią się w zasadzie od siebie. Zwykle kilka zadbanych domów + zabudowania gospodarskie, stacja benzynowa, przystanek autobusowy. Drammen wybiło nas z tej sielskiej atmosfery - to dość ruchliwe i duszne miasteczko. Szybko je opuściliśmy kierując się wzdłuż prawego brzegu rzeki Dramselva do Hokksund. Dla ochłody i w nagrodę za szybki przejazd przez miasto, fundnęliśmy sobie ponad kilogramowe lody karmelowe, które przyszło nam zjeść w przydrożnym rowie :-)
            W miejscowości Hokksund przykra niespodzianka. Na prostej drodze zakaz wjazdu dla rowerów, bez wskazania objazdu. Dziwaczne. Ale jakoś obeszliśmy tę przeszkodę.
            Droga z Hokksund do Kongsberg należała do najgorszych na całym wyjeździe. Długo żałowaliśmy, że nie pojechaliśmy objazdem dla rowerów. Był skwar, żadnego cienia i wyjątkowo duży ruch samochodowy, a na dodatek droga cały czas szła pod górę. Koszmar!!!! W końcu przełamaliśmy pasmo górskie i rozpoczął się najpierw łagodny, potem bardziej stromy zjazd do malowniczo położonego w dolinie rzeki Kongsberg. Szczęście uśmiechnęło się do nas. Po przejechaniu kilku kilometrów na południe od Kongsberg, na odchodzącej w bok drodze dostrzegliśmy mostek, za mostkiem piękny sosnowy las, niewielką polankę, w dole górski potok. Nie trzeba nam było szukać innego miejsca na nocleg. Potem długo napawaliśmy się możliwością kąpieli!!!




Dzień 6   19.07.2003

            Ciepły poranek, orzeźwiająca kąpiel w górskim strumieniu, parę kanapek z konserwą i można było ruszać w trasę - do Heddal!!! Jechaliśmy typowo górską - wąską, pełną zakrętów szosą, wspinającą się stromo na płaskowyż. Im wyżej wskrabywaliśmy się, tym widoki na otaczające nas potężne szczyty górskie, jeziora i lasy stawały się piękniejsze. Na jednym z zakrętów jakiś zgrzyt w Oli rowerze zburzył spokój podziwiania tego niemal sielankowego krajobrazu. Przedni bagażnik całkiem wygięty, wspornik opiera się o oponę, brakuje plastikowych podkładek pod zaciski bagażnika na widelcu. No klęska. Jeszcze w dodatku podczas próby ratowania - gwint w śrubie bagażnika się przekręcił. Cóż trochę nerwów nas kosztowało naprawianie i prostowanie sprzętu. Za podkładki posłużyło pocięte skórzane etui od noża, śruba jakoś dała się dokręcić, Ola przepakowała cięższe rzeczy i całe jedzenie do tylnych sakw i można było jechać dalej, ciekawe tylko jak daleko...
            Zjazd z płaskowyżu Skrimfjella do miejscowości Notodden zdecydowanie rozładował emocje związane z awarią bagażnika. Myśl o niej szybko wywiał nam z głów pęd powietrza rozpędzonych rowerów. Chwilę potem spomiędzy przydrożnych brzóz wyłoniły się trzy wieżyczki XIII-to wiecznego kościółka w Heddal - niewątpliwie największej atrakcji turystycznej regionu przez który właśnie przejeżdżaliśmy, czyli Telemarku. Kościół w Heddal jest największym z zachowanych w Norwegii 28 kościółków typu stav, czyli zbudowanych z drewna na planie czworoboku - wyznaczonego przez wysokie słupy. Ściany tworzą pionowe deski, wzmocnione poziomymi łącznikami. Do budowy nie używano gwoździ. Drewno impregnowano naturalną żywicą. Kościół w Heddal został zbudowany w 1200 roku. Z pierwotnego wystroju wnętrza zachował się fotel biskupa i krucyfiks. Pozostałe elementy pochodzą z okresu po reformacji, w tym wypadku z 1667 roku. Dodatkową atrakcją odwiedzonego przez nas miejsca był autentyczny ślub, który właśnie się odbywał w Heddal.
            W dalszą drogę ruszyliśmy po pokrzepieniu się solidnym obiadem. W miejscowości Orvella opuściliśmy główną drogę, kierując się na północ w stronę Płaskowyżu Hardangervidda drogą nr 361. I tu znowu powróciły: cisza, spokój, praktycznie żadnego ruchu samochodowego. Droga prowadziła zboczem potężnego masywu górskiego, a po jej prawej stronie rozciągało się olbrzymie jezioro rynnowe Tinnsjo. Co pewien czas pojawiały się wykute w skale tunele o długości od 60 do 1400 m. Na szczęście wszystkie były doskonale oświetlone więc przejazd sprawiał nam ogromną frajdę. Okolica tak nam się spodobała, że postanowiliśmy zatrzymac się na nocleg - w końcu nie zawsze ma się okazję przebywać w tak uroczym miejscu!!!




Dzień 7   20.07.2003

             Słoneczko obudziło nas dość wcześnie. Znów piękna pogoda, ani jednej chmurki na niebie, lekki wietrzyk. Po śniadaniu zeszliśmy nad jezioro, żeby się wykąpać, ale woda była lodowata!!! Miłym zaskoczeniem było natomiast ogromne nagromadzenie łodzi motorowych, żaglówek i kajaków, jakie zaobserwowaliśmy. Była niedziela i Norwegowie całymi rodzinami właśnie tak odpoczywali. Po szybkim spakowaniu się wyruszyliśmy w dalszą drogę - lekki podjazd, a potem długo, długo w dół do miejscowości Meal. A tam mały czerwony, drewniany budynek z kwiatami w oknach - to stacja kolejki wąskotorowej Rjukanbannen. Nieopodal osobliwość techniczna - parowy prom kolejowy D/f Ammonia. Kolejkę Rjukan wybudowano w 1909 roku, w celu dostarczania materiału do budowy elektrowni wodnej i osady Rjukan.
            W końcu dotarliśmy do Rjukan. Miejscowość jest wciśnięta w wąską dolinę między potężnymi masywami górskimi - cicha i kameralna. Kilometr za centrum rozpoczął się żmudny i morderczy podjazd na Płaskowyż Hardangervidda. Pokonywaliśmy serpentynę za serpentyną z ogromnym wysiłkiem. Nagrodą za włożony wysiłek miał być wodospad Rjukanfoss, położony na skraju płaskowyżu, ale ze względu na działającą elektrownię wodną, okazał się jedynie ledwo dostrzegalną stróżką wody. O wiele większe wrażenie zrobił na nas wąwóz, w który spadała woda z Rjukanfoss. Kilka przejechanych tuneli i już jechaliśmy po płaskowyżu. Krajobraz niemal niezmienny przez kolejne kilkanaście kilometrów. Karłowaty las lub kosodrzewina, co pewien czas jakieś niewielkie jeziorko i kopulaste szczyty niewysokich gór. Droga to lekko się wznosiła, to znowu opadała, w końcu zaczęła stromo sprowadzać nas z płaskowyżu nad jezioro Totakvatnet. Jadąc wzdłuż północnego brzegu jeziora wjechaliśmy w ciemny bór sosnowo-brzozowy. Otaczały nas strome skaliste góry, a niemal z każdego załomu skalnego sączyła się strużka wody, tworząc niewielki wodospad. Mijaliśmy typowe rolnicze osady norweskie tak różne od polskich - kilka czerwonych domków mieszkalnych oraz zabudowań gospodarskich, pastwiska i niewielkie poletka zbóż wciśnięte w zbocza górskie. Gdy na asfalcie widzieliśmy nasze bardzo długie cienie, a nad jeziorem czarne chmury intensywnie wypiętrzające się postanowiliśmy zatrzymać na nocleg. Strome skały z jednej strony drogi oraz jezioro z drugiej skutecznie ograniczyły możliwości poszukiwania miejsca biwaku. Skorzystaliśmy więc z uprzejmości mieszkanki osady Va, lokując nasz namiot w jej ogrodzie, nad samym brzegiem Totakvatnet.
            Rozszalała się potworna burza. Na szczęście cały nasz dobytek został dobrze zabezpieczony, a pod ręką mieliśmy również produkty spożywcze na kolację. Pioruny były przerażające, wiał do tego bardzo silny wiatr od jeziora. Ten swoisty spektakl trwał dobre 4 godziny, a ulewa towarzyszyła nam przez całą noc. Trudno było zmrużyć oczy!!!




Dzień 8   21.07.2003

             Nareszcie jakaś odmiana. Tydzień upałów dał nam się mocno we znaki, więc nawet ucieszyliśmy się, akurat przetoczył się jakiś chłodny front atmosferyczny, przynosząc ulgę nam i chyba wszystkim Norwegom!!! Szkoda tylko że wraz z ochłodzeniem nieustannie kropiło, chwilę potem padało, a zaraz potem lało!!! Namiot burzę wytrzymał - to najważniejsze - rowery, sakwy, ciuchy suche!!! Bardzo leniwie rozpoczęliśmy pakowanie. Gospodyni zaproponowała nam oglądanie telewizji na tarasie swojego domku, ale podziękowaliśmy. Odczekaliśmy jeszcze ze trzy ulewy, grzecznie podziękowaliśmy za serdeczne przyjęcie, wskoczyliśmy na rowery i ruszyliśmyw drogę. Z początku było nieźle - mżawka, ale gdy rozpoczął się zjazd do Haukeli, to tak jakby ktoś lał na nas wodę wiadrami. Najgorsze było to, że podczas zjazdu nie widzieliśmy kompletnie nic - drogi, zakrętów, samochodów z przeciwka - tak mieliśmy oczy zalane przez deszcz!!!! Jak na ironię losu w Haukeli wyszło słońce!!! Zatrzymaliśmy się więc na stacji benzynowej przy głównej drodze aby posilić się i przede wszystkim wysuszyć.
             W dalszą drogę - do Roldal (droga krajowa E 134) ruszyliśmy całkiem nieźle wysuszeni. I co z tego. Krótki podjazd wystarczył. Opuściliśmy strefę słońca, a z nisko zawieszonych chmur znowu padał deszcz. Szkoda było nam jechać w takiej scenerii, tracąc nie tylko siły ale i widoki. Zdecydowaliśmy się przerwać podróż w okolicach Haukelisenter, a ponieważ nie było żadnego kameralnego miejsca na nocleg, wybraliśmy prywatny parking samochodowy na nasz chwilowy domek. Gdy zacząłem rozstawiać namiot - w deszczu ma się rozumieć - na parking podjechał elegancki samochód. Wysiadło z niego małżeństwo około 40-stki i ruszyli w naszym kierunku. Zamarłem, nie wiedziałem czy mam zwijać namiot i uciekać, czy przepraszać. Tymczasem państwo grzecznie się przedstawili, przywitali i zapytali czy nie jesteśmy przemoczeni, czy nie chcielibyśmy napić się herbaty. Potem wyjaśnili że to jest ich parking, bo mieszkają w domku po drugiej stronie rzeki, gdzie nie ma dojazdu. Z ciekawością wysłuchali naszych wrażeń z pobytu. Oczywiście nie widzieli przeszkód na nasze pozostanie na parkingu, co więcej zapytali, czy wyjeżdżając następnego dnia o 8 rano nie obudzą nas i czy w związku z tym nie jest to zbyt wczesna godzina. Bardzo byliśmy zadziwieni tą całą sytuacją. Chwilę potem podziwialiśmy z naszego namiotu dwie piękne tęcze, które utworzyły się nad Haukelisenter.




Dzień 9   22.07.2003

             Gdy obudziliśmy się o 8 rano samochód miłych Norwegów jeszcze stał nieopodal naszego namiotu. Zdążyliśmy się spakować, zjeść śniadanie gdy przyszli, pozdrowili nas i odjechali - zapewne do pracy. My zaś ruszyliśmy ku fiordom, z niepokojem patrząc na wciąż zachmurzone niebo. A miał to być dzień wyjątkowy - Oli urodziny, dlatego wspólnie życzyliśmy sobie aby był słoneczny i pełen niezapomnianych wrażeń.
            Całe przedpołudnie spędziliśmy klucząc serpentynami na płaskowyż Haukelifjell. Po drodze kilka krótszych i jeden dłuuuuugi tunel. Ten ostatni przysporzył nam trochę stresu, bowiem prowadził stromo pod górę, przez co mieliśmy okazję nawdychać się niezłej dawki spalin mijających nas autokarów, olbrzymich tirów i zwykłych samochodów osobowych. Ale jakoś udało się pokonać tę przeszkodę. Przez szczytową część płaskowyżu przejechaliśmy tzw. starą drogą omijającą bardzo długi i zamknięty dla rowerów tunel. Ta stara droga okazała się bardzo widokowa, przechodząca przez posępne górym - o ileż przyjemniejsza niż tunelowe towarzystwo ciężarówek. Tu spotkaliśmy rodzinę z Danii. Dzieciaki nie mogły nadziwić się, że w środku lata mogą rzucać się śnieżkami. Inna sprawa, że faktycznie pierwszy raz podczas wyjazdu świeży śnieg lezy przy drodze. Duńczycy pozdrowili nas gorąco. Na szczyt płaskowyżu wjechaliśmy wąską i krętą drogą. Sceneria stawała się jeszcze bardzej groźna i posępna - a otaczały nas szaro-zielone masywy górskie z białymi śnieżnymi szczytami oraz niewielkie jeziorka u ich podnóży. I wreszcie szczyt płaskowyżu Haukelifjell. To ważny moment nie tylko ze względu na rozległą panoramę. Tu bowiem przebiega granica Telemarku i Hordalandu - pierwszej na naszej trasie krainy fiordów.


Hordaland

            Po krótkim postoju na szczycie płaskowyżu Haukelifjell wjechaliśmy do krainy fiordów. Krótki okrzyk HORDALAND i teraz czekało nas to, co przez cały wyjazd było elementem niewątpliwie bardzo oczekiwanym. Zjazd, długi, bardzo długi :-). Najpierw uważnie, powoli - bo stara droga kluczyła niemiłosiernie, a do tego wilgoć powodowała, że nawierzchnia była dość śliska, potem, gdy znaleźliśmy się z powrotem na głównej E 134 - szybko, może za szybko, ale wspaniale!!! Rower nie mógł rozpędzić się więcej niż 60 km/h. Sakwy dawały zbyt duży opór powietrza. A szkoda. W tym szaleńczym pędzie jedynymi przeszkodami były co rusz wyrastające nam na drodze krótkie tunele. Przed jednym rozejrzeliśmy się i nie bacząc na nic wpadliśmy z impetem do środka. Pędziliśmy przerażająco szybko. Migotały tylko lampy zawieszone na jego suficie. Dziwne, że tak długo nim jechaliśmy. Miał mieć 170 m, nie nie, okazało się, że zjadło nam jedno zero. 2 km pod jakąś tam górą z prędkością niemal 60 km/h. Ale jazda. Ola długo potem dochodziła do siebie.
            Wjechaliśmy w cichą, spokojną dolinkę Roldalen. Wreszcie troszeczkę spokoju, wiatr nie wieje i deszcz tak jakby trochę mniejszy. W miejscowości Roldal u podnóża potężnych gór przycupnął w XII wieku niewielki, ale bardzo urokliwy drewniany kościółek typu stav. Kiedyś był najważniejszym po Trondheim miejscem pielgrzymek. Ponoć zachowany krucyfiks, wiszący nad ołtarzem posiadał cudowną moc uzdrawiania. Długo podziwialiśmy wspaniale zachowane oryginalne freski, krucyfiks i rzeźby, ciesząc się jednocześnie ciepłym wnętrzem świątyni. Ponoć dla podróżnych jadących na zachód Norwegii (czyli i nas) - to ostatnie tak ciepłe miejsce!!!
            Zakupy w markecie nieopodal kościółka przeciągaliśmy w nieskończoność, patrząc na płaczące niebo. W końcu jednak nadszedł ten moment, kiedy trzeba było wsiąść na rower i popędzić skąpaną w nieustannie padającym deszczu drogą. A była to droga wynosząca nas ponad dolinę Roldalen na płaskowyż Roldalfjell, więc znowu ciężki oddech, mimo chłodu z czoła skapywały krople potu i deszczu, każdy zakręt stawał się idealnym argumentem do krótkiego postoju. Na końcu podjazdu (po ok. 10 km od Roldal) na drodze wyrósł tunel - długi na 3 km, a za nim miał być jeszcze jeden 2 km. Nie było zakazu wjazdu dla rowerów, ale pomni doświadczeń z pokonywania długich tuneli pod górę postanowiliśmy poszukać innej alternatywy.
            Zupka chińska w zimny, deszczowy dzień smakuje jakoś tak wyjątkowo. Popatrzyliśmy jeszcze przez chwilę na sznur ciężarówek niknących w otchłani tunelu i ruszyliśmy w swoją stronę, kolejną już starą drogą. Zrobiło się posępnie i dziko. Drogę otaczały wielkie zwałowiska kamieni, szare szczyty gór i małe jeziorka. Co jakiś czas mijaliśmy potok albo mały wodospad. Gdzieś na skale pojawiła się kozica, skąpe kępki trawy ze smakiem zjadały owieczki. 4 km serpentyn, a my nadal widzimy wjazd do tunelu. Teren wypłaszczył się, deszcz przestał wściekle uderzać w nasze kaptury, chyba to tu - Roldalfjell. Trochę tak jak w naszych Tatrach, tyle że na Przełęcz Krzyżne nikt nigdy nie wjedzie na rowerze. Droga powoli zaczęła sprowadzać nas w dół. Zobaczyliśmy chyba z 15 serpentyn, a w dole główną drogę, wypadającą z jednego tunelu, wprost w kolejny. Fajnie było tak sobie zjeżdżać tą starą drogą, na końcu której czekał na nas urokliwy wodospad.
            Dalej szaleństwo zjazdu do Skare. Po raz pierwszy dzisiejszego dnia wyszło słoneczko!!!! Wiedzieliśmy, że teraz przez długi czas będziemy delektować się jazdą w dół, aż do samego Hardangerfjorden. Nie kręcę a jadę... ale bajer ... Za Skare wjechaliśmy w strefę chmur warstwowych. To nie wróżyło niczego dobrego. Na efekty nie czekaliśmy długo. Kap kap kap... Minęliśmy potężny Latefossen - e jutro tu przyjedziemy, może słońce będzie. Teraz tylko pozostało nam znaleźć płaski skrawek norweskiej ziemi - za mostem, nad rwącą rzeką, super!!!




Dzień 10   23.07.2003

            Ale lało przez całą noc. No i fajnie, bo gdy wróciliśmy pod wodospad Latefossen znad drobinek rozproszonej wody wyszło słoneczko, tworząc niesamowitą grę kolorów wokół wodospadu. Długo podziwialiśmy ten zakątek, podobnie jak wielu turystów, którzy spoglądali z podziwem, zachwytem i respektem nad siłą i pięknem natury. Odjechaliśmy na północ w stronę Oddy. Kilka kilometrów za Latefossen naszym oczom ukazał się kolejny potężny wodospad Viefossen spadający ze 160 m wysokości skał tym razem po zachodniej stronie doliny. Droga wciśnięta między dno rwącej rzeki a potężne skały sprowadziła nas nad brzeg dziwacznie zielonkawego jeziora Sandvenvatnet. Chwilę później wjechaliśmy do Oddy. Dłuższy postój wypadł na stacji benzynowej - łazienka z ciepłą wodą, drugie śniadanie, suszenie wszystkiego co nie doschło od poprzedniego dnia, bo słońce paliło coraz mocniej i tylko nieliczne chmurki kłębiaste wędrowały po niebie.
            Po wyjechaniu z Oddy po raz pierwszy ujrzeliśmy Hardangerfjorden. Wciśnięty między potężne góry, o zielonkawej barwie, szeroki na 400 m, lekko pokręcony, nikł gdzieś wśród łańcuchów górskich. Podziwialiśmy odbijające się w spokojnej toni fiordu kolorowe domki kolejnych mijanych wiosek i zalesione szczyty gór. A wioski usiane były niezliczoną ilością kwiatów. Najbardziej rozbawiły nas udekorowane kwieciem przystanki autobusowe. Ślinka ciekła nam, gdy przejeżdżaliśmy obok plantacji malin, czereśni i truskawek. Niepostrzeżenie za plecami wyrósł nam różowawy lodowiec Folgefonn. Po 42 km dotarliśmy do skąpanej w ciepłym, popołudniowym słońcu wioski Utne. Nad brzegiem fiordu stało kilka domków, sklepik i idealnie biały drewniany kościółek. Uroczo. Nie zabawiliśmy jednak długo w tej krainie, jak z bajki, bowiem na nabrzeże nadpłynął prom, do Kvandal. Wreszcie doczekaliśmy się mozliwości przepłynięcia tą słoną rzeką - fiordem. Jest to uczucie trudne do opisania. Z każdym przebytym przez prom metrem krajobraz zmienia się, jak na filmie. Naszym oczom ukazują się do tej pory nie widziane odnogi fiordu, a przebyta droga niknie gdzieś za kolejną skałą. Szkoda że film trwa tylko kwadrans - dopłynęliśmy do Kvandal.
             Droga z Kvanndal nosi miano drogi turystycznej Turistveg Hardanger 7. Wije się nad największą z odnóg fiordu, co rusz wpadając do wykutego w skale tunelu. Trudno jest sobie nawet wyobrazić jak ta droga była budowana. Pędząc tak w stronę Bergen zaczęliśmy rozglądać się za czymś na kształt polanki, pseudo płaskiego skrawka terenu. Jeszcze postój na czekoladę, bo końca poszukiwań nie było widać... fajny wiszący most nad północną odnogą fiordu w Ostese i nadzieja... - jest zjazdka, nieoświetlony tunel, skały, urwisko, jakiś dom i trochę trawy w ogródku. Tu zostaniemy, w ciszy i ze wspaniałym widokiem na fiord!!!




Dzień 11   24.07.2003

             Typowy początek dnia: kąpiel pod stróżką sączącej się ze skał lodowatej wody, brrr... konserwacja rowerów, śniadanie w otoczeniu zalesionych, kopulastych zboczy górskich i fiordu. Do Norheimsund kręciło nam się bardzo ciężko. To dziwne, bo droga właściwie bardziej biegła w dół niż pod górkę, był niewielki ruch samochodowy no a my przecież zdążyliśmy wypocząć. Zatrzymaliśmy się więc na krótki postój nad brzegiem fjordu w Norheimsund, a spacer do ulubionego sklepu Rema 1000 na zakupy (tradycyjnie już zaopatrzyliśmy się w chleb, parówki, kefir i dżem) przywrócił siły i ochotę do jazdy. Kilka kilometrów za Norheimsund zatrzymaliśmy się przy uroczym wodospadzie Steindalsfossen. Okolica jak z folderu turystycznego: soczyście zielona, kwiecista łąka, las brzozowo-sosnowy, niewysokie łagodne szczyty gór i ten wodospad, spadający ze stopnia skalnego niczym welon panny młodej. Niewątpliwą atrakcją wodospadu jest możliwość przejścia pod nim, a właściwie za spadającą z ogromnym łoskotem wodą. Ciekawe wrażenie!!!
             Ciężko pedałowało się pod górę, wyjeżdżając z kotliny w której przycupnęło Norheimsund, na kolejny wysoko wyniesiony płaskowyż. Przed nami kilkanaście kilometrów serpentyn i tuneli - tych najgorszych, wijących się w górę!!!. Bardzo wyczerpani dotarliśmy na szczyt płaskowyżu, gdzie długo delektowaliśmy się lekko roztopioną mleczną czekoladą i lodowatą, źródlaną wodą. Dalej droga poprowadziła nas lekko unosząc się, to znowu opadając, przez malutkie wioseczki (Tokogjelet, Kvamskogen) o charakterze rolniczym. Mijamliśmy więc farmy, pastwiska z pasącymi się krowami, owcami i kozami, a także letniskowe hytty przycupnięte w najbardziej wymyślnych miejscach. Otaczały nas łagodne, zielonkawe szczyty gór raz po raz rozcięte głęboko wciętą doliną rzeczną.
             W jednej chwili krajobraz zmienił się w bardziej surowy, niedostępny. Zginęły za plecami ostatnie oznaki cywilizacji, wyrasta biała smuga wodospadu, promienie słońca odbijają w błękicie wody fiordu. Najpierw powoli, a potem już zdecydowanie szybciej zaczęliśmy zjeżdżać w stronę Samnangerfjorden, co chwila wpadając w jakiś tunel. Przed jednym z nich zakaz wjazdu dla rowerów i objazdka - odbiliśmy do małej miejscowości Tysse urokliwie położonej nad brzegiem fiordu, by chwilę potem wrócić do głównej drogi po drugiej stronie tunelu. myśl).
             Wdrapując się niemiłosiernie dotarliśmy do Trengereid - rozjazdka, rondo, stacja benzynowa, drogowskaz na Bergen. Po chwili odpoczynku już pędzilismy tym razem w dół, ale prosto w tunel !!! 700 m pod ziemią w dużym ruchu. Sprzeczne uczucia pojawiły się gdy jadąc tunelem zaczął migotać wyjazd. Wraz ze zbliżaniem się do niego ogarniała nas radość że to już i przerażenie, bo widzieliśmy kolejny tunel (jak potem okazało się ponad 3 km długi) przed nami. Na szczęście droga prowadziła cały czas w dół!!! ale pokonywanie tuneli na głównych drogach ze sporym ruchem samochodowym nie należy do przyjemności. Chwilę potem okazało się, że nie zauważyliśmy jakiejś tajemniczej rowerowej ścieżki, a kilka kilometrów pod ziemią z wściekle warczącymi ciężarówkami przejechaliśmy nielegalnie, łamiąc norweskie przepisy ruchu drogowego. Z opresji wybawiła nas przypadkowo spotkana Brytyjka, która wskazała alternatywną, ładną drogę omijającą kolejne długie kilometry tuneli. Tym sposobem, z przygodami i niemałymi emocjami dotarliśmy do campingu Lona pod Bergen, gdzie postanowiliśmy zatrzymać się na 2 noce. A camping okazał się całkiem znośny cenowo (70 NOK/2os./noc tyle że osobno płaciło się za korzystanie z prysznica: 10 NOK/5min; i z kuchni: 20NOK/20min) i ładnie położony nad jeziorem. Zmęczeni długim dniem jazdy i pokaźnym bagażem wrażeń szybko zasnęliśmy, ale nie na długo, bo w środku nocy rozszalała się wichura i ulewa, która skutecznie uniemożliwiała spanie!.




Dzień 12   25.07.2003

             Nieco niewyspani podnieśliśmy się z nadzieją ujrzenia słońca. Najważniejsze, że z zewnątrz nie dochodziły niepokojące odgłosy wiatru i deszczu. Poranek był jednak pochmurny, a deszcz wisiał w powietrzu. Długo siedzieliśmy przy śniadaniu obserwując z zaciekawieniem sąsiadów delektujących się dorodnymi marchewkami. W końcu, gdy zostało im jeszcze pół miski przysmaków, a zza chmur wyszło słońce, chwyciliśmy rowery i z nieopisaną lekkością (cały bagaż został w namiocie) i impetem ruszyliśmy w stronę centrum Bergen (15 km od campingu). Od Nesttum jechaliśmy pięknie poprowadzoną i doskonale oznaczoną ścieżką rowerową.
            Zwiedzanie Bergen zajęło nam cały dzień. To bardzo urocze miasteczko, położone między fiordem a pasmem górskim. Niewątpliwie najmilej z pobytu w Bergen będziemy wspominać spacer wąskimi uliczkami zabytkowej dzielnicy - nabrzeża Bryggen. Tam bowiem zachowało się 62 oryginalnych drewnianych domów kupców z czasów świetności miasta (XVI-XVIII wieku). Dzielnica zachowała swój dawny klimat, dzięki czemu przez chwilę mogliśmy się poczuć, jakby w tym miejscu czas się zatrzymał kilkaset lat temu - stara piekarnia, sklepiki rybne, poddasza, zakamarki, nawet trudne do wyobrażenia drewniane ulice. Poza tym odwiedziliśmy zachowane do czasów współczesnych fragmenty średniowiecznej twierdzy Bergenhus, romański kościół Mariankirke oraz katedrę gotycką Domkirke. Ciekawe wrażenie robi także spacer wzdłuż głównej ulicy miasta - Torgallmeinnenningen, usianej zielonymi skwerami, pełnej pomników i fontann, otoczonej kolorowymi kamieniczkami z okresu od renesansu do klasycyzmu. W drodze powrotnej na camping odwiedziliśmy odrestaurowany w 1997 roku kościółek typu stav - Fanfort, który spłonął na początku lat 90-tych XX wieku.



Dzień 13   26.07.2003

             Spokojna noc na Lona Camping pozwoliła na dobry wypoczynek. Niestety pogoda nie napawała optymizmem. Ciężkie chmury zgromadziły się nad szczytami gór otaczającymi jezioro, nad którym rozstawiony był nasz namiot. Ale nie zrażeni aurą zwinęliśmy cały nasz dobytek, pozdrowiliśmy sąsiadów, znów zajadających się marchewkami i ruszyliśmy w dalszą drogę, paradoksalnie wracając do miejscowości Trengereid, tyle że uważnie obserwując znaki, aby nie wpaść w ciąg koszmarnych tuneli. Jechaliśmy więc wąskimi, kompletnie zapomnianymi (to nie znaczy, że źle utrzymanymi) drogami, mijając małe miejscowości rozsiane na stokach potężnych gór. Pogoda powoli poprawiała się. W Trengereid okazało się, że wybrana przez nas droga do Voss przecina wiele górskich zboczy krętymi tunelami, bez żadnych objazdów rowerowych do Dale. Nie było wyjścia, podjęliśmy wyzwanie, nie wiedząc nawet, w którą stronę będzie nachylona droga w tunelu. Dzięki tej decyzji przejechaliśmy przez najdłuższy na naszej norweskiej trasie tunel (prawie 4 km długości), a trzeba przyznać że jest to wrażenie niesamowite, kiedy pędzi się w dół:-), gdzieś głęboko pod ziemią, bez możliwości odetchnięcia świeżym powietrzem przez dobrych kilka minut. Na szczęście podczas przejazdu przez ten tunel nie minął nas żaden samochód! Potem, w drodze do Dale jeszcze kilkakrotnie zmuszeni byliśmy do wjazdu w głąb ziemi (tunel o długości 1700 m, 7x800 m i kilka krótszych). Tyle że wszystkie tunele szczęśliwie dla nas były dobrze oświetlone i prowadziły w dół. Nie mogę sobie wyobrazić pokonania tej drogi w przeciwnym kierunku!!!
            W Dale przyszło ukojenie naszych tunelowych obaw. Po krótkim postoju na stacji benzynowej, gdzie zjedliśmy obiad, zjechaliśmy z głównej drogi E16 na południowy wschód - na tzw. starą drogę do Voss, prowadzącą objazdem wysoko przez Płaskowyż Hamlagrofjell. We wreszcie świecącym słońcu przyszło nam się zmagać z koszmarnie stromym podjazdem, wąską, dziurawą drogą, bynajmniej nie pozbawioną tuneli. Choć te były krótkie, ale za to nieoświetlone. Na jednym z zakrętów minął nas pędzący w dół uśmiechnięty rowerzysta. Ależ mu zazdrościliśmy tej lekkości jazdy. Podjazd skończył się przy sztucznym spiętrzeniu wody. Odtąd jechaliśmy wzdłuż jezior położonych na szczycie płaskowyżu. W świetle lekko pożółkłego już słońca, pięknie wyglądały małe, kolorowe domki mijanych miejscowości (Fosse, Oye, Brekke, Berge). W jednej takich właśnie wiosek, w otoczeniu kopulastych gór i zielonych pastwisk przycupnął mały, kamienny kościółek. Uroczo wyglądał!!!
            Nad płaskowyż nadciągnęły deszczowe chmury z zachodu i bardzo szybko sielski krajobraz przerodził się w dość tajemniczy, nawet groźny. Zrobiło się mgliście, zimno i zaczął padać deszcz. Nie czekając długo na poprawę pogody, rozpoczęliśmy poszukiwania dobrego miejsca na nocleg, ale przez wiele kilometrów te poszukiwania nie przynosiły żadnych efektów. Deszcz przestał padać, wiatr rozdmuchał chmury, a my wciąż byliśmy na rowerach. Wreszcie z za zakrętu wyłoniła się ławeczka, odrobina płaskiego, trawiastego terenu. W dole widać było jezioro Hamlagrovatnet, a w górze posępne, częściowo zakryte chmurami góry. Nieopodal dochodził dźwięk szemrzącego o skały strumienia. W jednej chwili rowerki zatrzymały się przy ławeczce, a my już budowaliśmy nasz domek!!! Później była gorąca herbata, kolacja i wspaniałe kisielki.




Dzień 14   27.07.2003

             Mokra trawa, mokry namiot i mokry asfalt na drodze. Niestety poranek przywitał nas chłodem i mżawką. Jeszcze nie zdążyliśmy na dobre wychylić się z namiotu po śniadaniu, gdy wyszło słońce i na szczęście towarzyszyło nam już tak przez wiele godzin.
            Zaledwie 5 km od miejsca biwaku na Płaskowyżu Hamlagrofjell, rozpoczął się długo przez nas oczekiwany zjazd. Tym razem nie mogliśmy pozwolić sobie na szaleństwo. Droga była bardzo kręta, biegła przez las, więc słońce nie zdołało wysuszyć asfaltu po porannej mżawce. Notabene drogę ulubiły sobie owce. Czuły się na niej zupełnie bezkarne, chyba przyzwyczajone do niemal znikomego ruchu. W ekwilibrystyczny sposób byliśmy zmuszeni wymijać je, co przysporzyło wielu wesołych sytuacji!!!
             W Voss pierwsze kroki skierowaliśmy do zabytkowego, wczesnośredniowiecznego, kamiennego kościółka, skąd dobiegały głosy śpiewów i organów. Z zaciekawieniem zajrzeliśmy do środka i dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, że jest niedziela, a wszyscy mieszkańcy pobliskich miejscowości zgromadzili się na cotygodniowym nabożeństwie. Zostaliśmy na całej mszy. Tu wypada uzupełnić, że 93% Norwegów uważa się za wierzących, a zdecydowanie dominującą religią jest luteranizm. W czasie mszy ksiądz (pastor) pozdrowił w języku angielskim wszystkich zgromadzonych turystów (w tym i nas zapewne), krótko objaśnił obrządek i prosił o cichą modlitwę. To bardzo ładny akcent wizyty w Voss. Przecież nabożeństwo odbywało się po norwesku.
             Pokrzepieni Słowem Bożym ruszyliśmy w dalszą drogę. Zatrzymaliśmy się na rogatkach Voss. Olę dopadł wielki i nieposkromiony głód, a pobliska stacja benzynowa kusiła wieloma przysmakami. Skusiła się na wspaniałego hot-doga z 8 sosami (szkoda tylko, że kosztował równowartość 6 bochenków chleba!!!). Wizyta na stacji benzynowej okazała się owocna również z innego względu. Wywiązała się tam baaaaardzo sympatyczna rozmowa z dwójką starszych turystów z Anglii, którzy nie chcieli uwierzyć, że my już tyle kilometrów przejechaliśmy na kruchych rowerkach.
            Trzymając się głównej drogi E16 skierowaliśmy się na północ. Droga systematycznie wznosiła się, a krajobraz za Voss stał się surowy . Kwieciste łąki, pastwiska, i farmy ustąpiły miejsca stromym, gnejsowym górskim stokom, gdzieniegdzie porośniętym lasem sosnowo-brzozowe, a nasza droga wiła się coraz bardziej krawędzią doliny niewielkiej górskiej rzeki. Z nikąd wydawać by się mogło nadciągnęły chmury i zrobiło się jeszcze bardziej posępnie. Deszcz nieźle nas zmoczył, ale chwilę później wiatr i pęd powietrza wysuszył ubrania. 20 km na północ od Voss znajduje się nie lada osobliwość przyrodnicza okolicy. Piękny, potężny wodospad Tvindefossen. Spada kilkoma kaskadami z wysokości 160 m. Trudno opisać jego urodę, jednak bezdyskusyjnie należy do ścisłej czołówki oglądanych przez nas wodospadów!!! (My się śmiejemy, że i dla Japończyków ten wodospad musi być znaczącym motywem fotograficznym, bowiem na parking nieopodal równo z nami podjechało aż 6 autokarów z turystami z odległej Azji).


Sogn og Fjordane

            Rondo w Vinje - krótka chwila namysłu, dokąd jechać: Vangsnes (kościółki a w dalszej perspektywie łatwiejsza i krótsza droga do lodowca, czy Gudvangen (przeprawa przez największy i najgłębszy fiord na Ziemi, ale i długi, stromy podjazd na najwyższą przełęcz Europy Północnej w dalszej perspektywie - jedziemy do Gudvangen.
            W Oppheim, na ławeczce nieopodal jeziora, zbieraliśmy siły i wiarę w pokonanie ponoć najbardziej stromego w całej Norwegii odcinka drogi. Makaron z sosem pomidorowym i dwie tabliczki czekolady miały nam w tym skutecznie pomóc. Ależ byliśmy zdziwieni gdy chwilę potem, zaraz po zjeździe na drogę turystyczną Turistveg Stalheim bez najmniejszego wysiłku znaleźliśmy się na jej szczycie, przy hotelu Stalheim, jednocześnie wjeżdżając do kolejnej krainy fiordów SOGN OG FJORDANE. Okazało się, że czeka nas potwornie stromy 2 km zjazd (a nie podjazd) - 20% nachylenia drogi - to właśnie ten odcinek drogi jest niebywałą atrakcją turystyczną. Z sercem w gardle rozpoczęliśmy zjazd, no bo co by z nami było gdyby linki hamulcowe nie wytrzymały obciążenia???. Już na drugim zakręcie niespodzianka. Punkt widokowy na wodospad Stalheimsfossen. Zaraz dalej pięknie odsłonił się głęboko wcięty wąwóz Stalheimskleive. Nie zdołaliśmy pokonać kolejnego zakrętu, gdy nieznośny ryk silnika zaabsorbował całą naszą uwagę. To z przeciwnego kierunku skrabał się do góry turystyczny autokar VOLVO i mógłby nas staranować, bo droga jest na tyle wąska, że ledwo on sam się na niej zmieścił. Musieliśmy zejść z rowerów i przytulić się do otaczających drogę skał, by ujść cało z opresji. Z okien autobusu wychyliły się roześmiane twarzyczki, coś tam krzyczały, wesoło do nas machały, pozdrawiały, raz po raz błysnęły flesze. Na chwilę "MY" staliśmy się większą atrakcją niż wodospad, wąwóz i cała pokręcona droga!!! Autokar z mozołem i niemałym trudem zniknął za zakrętem, a my mogliśmy kontynuować zjazd w dół. Na samym końcu tej emocjonującej drogi, zaraz za mostem, odbijała w lewo niepozorna ścieżka. Nie nadawała się do jazdy na rowerze. Doprowadziła nas pod sam kocioł eworsyjny wodospadu Stalheimsfossen. Mogliśmy z podziwem patrzeć na kotłującą się wodę i wsłuchiwać się w jej szum. Ponieważ było już dość późno, okolica była całkiem pusta.
            Wyjechawszy z drogi turystycznej Turistveg Stalheim na główną - E16 - pomknęliśmy wprost do Gudvangen. Nie chcieliśmy zatrzymać się na nocleg na jednym z 4 mijanych campingów, dlatego podążyliśmy w stronę zarośli towarzyszących przepływającej nieopodal drogi rzece. I to był strzał w dziesiątkę. Wylosowaliśmy tym samym najpiękniejsze miejsce noclegowe jakie tylko można było sobie wymarzyć. Z jednej strony górska rzeka, z drugiej zaś niemal pionowa ściana skalna o wysokości ok. 500 m, z której spada fantazyjny wodospad trzema cieniutkimi wstęgami. Namiot rozstawiliśmy na niewielkim łączce i z dużą satysfakcją przez chwilę podziwialiśmy okolicę!!!




Dzień 15   28.07.2003

             Wcześnie zadzwonił dziś budzik w komórce. Mimo to nie mogliśmy przez dłuższą chwilę otrzeźwieć. Nerwowe pakowanie, nie było czasu nawet na kawę, nie wspominając o czymś na ząb. Sakwy już przypięte do rowerów czekały na towarzystwo namiotu i karimat. Z impetem przejechaliśmy drewniany mostek, mokrą od nocnego deszczu i porannej rosy łąkę i wjechaliśmy wprost na drogę prowadzącą do przystani promowej w Gudvangen. Niby czasu jeszcze nam trochę zostało, ale było nerwowo. W końcu dotarliśmy do promu, wjechaliśmy na pokład i ku naszemu zaskoczeniu prom natychmiast odpłynął (10 minut przed czasem!!!). Gdybyśmy się spóźnili, mielibyśmy wymuszony czterogodzinny (do 12:15) postój. Tak rozpoczęła się przygoda z SOGNEFJORDEN - największym i najgłębszym fiordem na Ziemi.
            Rejs zaczął się od przepłynięcia kilkudziesięciokilometrowego odcinka fiordu Noeroyfjorden - bardzo wąskiego i silnie pokręconego. Z każdą minutą odsłaniały się nowe szczyty potężnych Gór Skandynawskich inne nikły. Olbrzymie wrażenie zrobił na nas moment połączenia się dwóch skrajnych odnóg Sognefjorden. Fiord którym płynęliśmy - Noeroyfjorden złączył się z szerszym Aurlandsfjorden, dzięki czemu w jednej chwili można było obserwować aż 3 potężne systemy wodne podzielone strzelistymi łańcuchami górskimi. W miarę upływu czasu fiord robił się szerszy, a szczyty bardziej kopulaste. Co jakiś czas ze ścian skalnych ograniczających fiord spadał wprost do słonej wody malowniczy wodospad. W promieniach słońca migotały malutkie jak łebki zapałek domki farm lub całych osiedli, do których dostęp jest możliwy wyłącznie drogą morską!!! Po 3 godzinach spektaklu na jedynym jak dotąd płaskim skrawku wybrzeża zamigotało w słońcu kilkadziesiąt kolorowych domów. To miejscowość Kaupanger - cel naszego rejsu.
            Wytoczyliśmy się z rowerami na stały ląd, nieco oszołomieni widokami, nasileniem atrakcji i wrażeń. Dopiero teraz, w spokoju przygotowaliśmy śniadanie, ale kawa już nam potrzebna nie była!!! Słońce prażyło wyjątkowo intensywnie i bardzo przez to rozleniwiało. Jeszcze chwilę potrzebowaliśmy na przepakowanie i w drogę - trasą nr 11 na północny zachód do Sogndal. Po drodze postój w urokliwym kościółku stav kirke w Kaupanger. To największa świątynia w tym stylu w całym regionie. Powstała w czasach gdy miejscowość pełniła ważną, handlową funkcję w XIII wieku. Wystrój kościółka został zmieniony w czasach reformacji (XVI w.), mimo to zachowało się wiele elementów oryginalnych. Cała świątynia otoczona jest kameralnym cmentarzem. Za Kaupanger natrafiliśmy na dość okazały skansen. Dzięki wizycie w nim, mieliśmy okazję przekonać czym charakteryzowała się zabudowa wiejska w Norwegii w XV-XVIII wieku. Zrekonstruowano w nim około 30 budynków, tworzących całe kompletnie wyposażone zespoły farm, umieszczono tam również typową zabudowę gospodarstwa rybackiego, dom możnego właściciela ziemskiego, 2 młyny i szkołę. Ciekawym uzupełnieniem plenerowej ekspozycji była wystawa strojów ludowych, ceramiki, narzędzi gospodarczych i codziennego użytku, zebrana w głównym budynku muzeum, aż na 4 kondygnacjach!!!
            Droga wyprowadziła nas na lekkie wzniesienie, skąd roztaczała się piękna panorama na Sognefjorden i miejscowość Sogndal. Przed Sogndal odbiliśmy z głównej drogi na północ, na słynną drogę turystyczną nr 55, prowadzącą przez najpiękniejszy płaskowyż w Norwegii Sognefjell z widokami na najwyższe szczyty Gór Skandynawskich - Jotunheimen. Droga powoli, ale sukcesywnie pięła się pod górę. Pojawił się tunel z zakazem wjazdu dla rowerów, na który przymknęliśmy oko:-). Krótki postój zafundowaliśmy sobie na rozjeździe do wioski portowej Solvorn, po czym z impetem i apetytem na właśnie co zakupione bułki ruszyliśmy krętą drogą prosto w stronę szafirowegoLusterfjorden. Prom do Urnes przypłynął po 40 minutach oczekiwania. Nieco obawialiśmy się ceny za transport, bowiem przewodnik PASCAL podał jakąś niebotyczną kwotę za 15 minut przeprawy. Okazała się na szczęście błędna i za 25 NOK znaleźliśmy się po drugiej stronie Lusterfjorden. Stąd jedynie 2 km stromego podjazdu dzieliło nas od najstarszego w Norwegii kościółka stav kirke. Zapach impregnowanego, sosnowego drewna, półmrok panujący wewnątrz i to niesamowite otoczenie... góry i fiord. Kapitalne miejsce, jednocześnie zachwycające i skłaniające do wielu refleksji. Kościółek zaś chyba najbardziej podobał nam się ze wszystkich zwiedzanych na całej trasie!!!! Polecamy gorąco.
            Gdy już obejrzeliśmy każdą niemal belkę kościółka w Urnes, nasyciliśmy się krajobrazem, no i chińską zupką... ruszyliśmy wzdłuż Lusterfjorden w stronę Skjolden. Jadąc to w górę to w dół podziwialiśmy bajecznie szmaragdowy kolor wody fiordu. Pożółkłe słońce dawało już długie cienie, dzięki którym krajobraz nabierał jeszcze bardziej wyrazistego kształtu. Minęliśmy malutkie, przycupnięte nad brzegiem wody wioseczki - kilka czerwonych drewnianych domów z dwuspadowymi czarnymi dachami i wybielonymi okiennicami, gdy wyrósł nam na drodze kompletnie ciemny 700-metrowy tunel, potem jeszcze dwa inne - 600 m i 1000 m, również nieoświetlone. Za tym ostatnim, przy ławeczce i gigantycznych krzakach z malinami rozbiliśmy obóz, a ponieważ w pobliżu szumiał niewielki wodospad - czekała nas całkiem porządna, acz zimna kąpiel!!!




Dzień 16   29.07.2003

             W Skjolden wjechaliśmy na słynną turystyczną drogę Sognefjell Turistveg 55. Jadąc najpierw w miarę płasko, potem lekko pod górkę, wzdłuż rzeki dotarliśmy do malowniczej osady Fortun. Tu poczyniliśmy skromne zakupy. Od Fortun zaczyna się długi i stromy podjazd na Płaskowyż Sognefjell. Rozpoczął się od kilku serpentyn otaczających wspomnianą miejscowość. W świetle południowego słońca pięknie otwierał się widok na dolinę i opuszczaną przez nas osadę. Pary w nogach starczyło nam zaledwie na 1,5 km, ale akurat pojawił się punkt widokowy, więc i pretekst na odpoczynek był niezły!!! Dalej jechało się w tempie chyba emeryta po trzech zawałach, bo wskazania licznika czasem pokazywały "0 km/h". Pot zlewał się z nas strumieniami, słońce prażyło, cień pojawiał się tylko chwilami, gdy serpentyna pojawiała się po odpowiedniej stronie lasu. Przerwy na odpoczynek stawały się częstsze i dłuższe. W końcu skończyły się serpentyny, a na ich miejsce długie odcinki drogi stromo wspinającej się na płaskowyż. Po 8 km wyjechaliśmy z doliny i otworzył się widok na Sognefjell no i oczywiście na dalszą część podjazdu, co aż zrzuciło mnie z roweru i przez parę minut nie pozwoliło jechać. Na 10 km podjazdu zrobiliśmy sobie dłuższy postój przy hotelu Turtagro. Były lody :-) i czekolada no i niezapomniane widoki na najwyższe szczyty Gór Skandynawskich, nazywane Domem Olbrzymów - JOTUNHEIMEN. Od Turtagro widoki były takie, że nawet strome serpentyny wydawały nam się jakieś takie bardziej łagodne. A towarzyszyły nam skaliste, granitowe i gnejsowe szczyty Jotunheimen, zatopione w lodowcach górskich oraz w wodach zielonkawo-niebieskawych jezior. Roślinność typowo wysokogórska - kępy traw, gdzieniegdzie kosówka. kolejne kilometry podjazdu przeszły całkiem znośnie, gdy nagle na drogowskazie pojawiła się wysokość drogi 1000 m n.p.m. Mniej więcej od tego momentu jechaliśmy szczytową częścią płaskowyżu znów to podjeżdżając trochę to znowu zjeżdżając, ale jednak więcej podjeżdżając. Po 38 km osiągnęliśmy wymarzony i długo oczekiwany najwyższy punkt drogi - 1434 m n.p.m. czyli tyle samo różnicy wzniesień właśnie pokonaliśmy aby tu się znaleźć, bo podjazd zaczęliśmy w Skjolden, nad brzegiem fiordu. Ta różnica wzniesień to nie przymierzając jakby wejść z Zakopanego na Świnicę albo z Łysej Polany na Rysy z rowerem na plecach!!!
            Przyroda przewidziała jednak nagrodę dla nas. Poza bezsprzecznie wspaniałymi widokami (gdybyśmy mieli troszkę czasu to pewnie powędrowalibyśmy jedną z dolin) fundnęła nam 35 km szaleńczego, niezapomnianego i niewątpliwie najefektowniejszego zjazdu - w dolinę Ottadalen. I tak jak 7 godzin podjeżdżaliśmy na płaskowyż, tak w niecałą godzinkę z niego zjechaliśmy, zatrzymując się na nocleg tuż przed miejscowością Lom, nad rzeką.




Dzień 17   30.07.2003

            Noce na północy potrafią być "pioruńsko" zimne, o czym właśnie się przekonaliśmy. Ale nic to, poranek powitał nas ciepłymi promieniami słoneczka, więc szybko zwinęliśmy dom i zjechaliśmy kilka kilometrów do Lom na kąpiel, zakupy i śniadanie. Po ciężkich przeżyciach dnia poprzedniego nasze organizmy domagały się sporo odpoczynku, a że zrobiło się wybitnie gorąco, postanowiliśmy wykorzystać tak piękną pogodę na opalanie się. Pół dnia spędziliśmy zatem przed kościółkiem stav kirke w Lom (ciekawe motywy smoków na dachu) między innymi wypisując tony pocztówek do rodziny i znajomych, objadając się jabłkami i popijając wspaniały, zimny kefir:-)
            Nawet nie wiem, czy z chęci, czy z poczucia obowiązku, czy może z nudów wsiedliśmy w końcu na nasze, lekko już przykurzone rowerki i wyjeżdżając dość mozolnie z Lom, skierowaliśmy się na zachód do Grotli - doliną Ottadalen. Nie trzeba nadmieniać, że po dużym wysiłku, kiepsko przespanej nocy, w upalny dzień, po zjedzeniu kilograma jabłek nie może, nawet nie ma prawa dobrze się jechać!!! I tak też, zupełnie nie fajnie nam się kręciło, dość monotonną drogą, nieustannie lekko wznoszącą się w górę - raczej bez większych emocji - las, mało widoków na dolinę, nie odsłaniały się też góry. Stąd pewnie czas dłużył się niemiłosiernie. Gdy wreszcie dostrzegliśmy drogowskaz z napisem GROTLI bardzo nas to ucieszyło. Wiedzieliśmy bowiem, że tego dnia więcej kilometrów po prostu nie przejedziemy. W Grotli zjechaliśmy na drogę turystyczną Strynfjellvegen nr 258 i nad uroczym jeziorkiem zatrzymaliśmy się na nocleg. Po raz pierwszy na wybranym przez nas miejscu noclegowym nie byliśmy sami. Towarzyszyła nam wesoła rodzinka Szwajcarów, podróżujących po Norwegii samochodem z przyczepą campingową.




Dzień 18   31.07.2003

             Przydało się trochę poleniuchować, wygrzać na słoneczku, pojeść jabłka. Wróciła energia i co najważniejsze chęć do jazdy. Mimo dość wczesnej pobudki nie zdążyliśmy wyjechać przed Szwajcarami. W końcu jednak i my opuściliśmy jezioro nieopodal Grotli i wjechaliśmy na drogę turystyczną nr 258 Strynfjellvegen. Od razu nad rowerami uniósł się tabun kurzu i pyłu - droga pozbawiona była nawierzchni asfaltowej. Dzięki niewielkiemu nachyleniu, praktycznie nie dało się odczuć ciągłego łapania wysokości. Płaskowyż Strynfjell ukazał nam swoje "dzikie" - odludne oblicze. Przez 27 km jechaliśmy w scenerii szarozielonych głazowisk, stożków piargowych, posępnych skał, w terenie niemal doszczętnie pozbawionym roślinności. Urozmaiceniem były zaś dziwacznie kolorowe jeziorka oraz niesamowicie bielące się w słońcu lodowce spływające z pobliskich szczytów. Najwyższą wysokość płaskowyżu osiągnęliśmy na 20 km jazdy, 1152 m n.p.m., w miejscu letniego centrum narciarskiego, jak informowała wywieszona tabliczka, wyjątkowo zamkniętego tego lata z powodu braku śniegu (ależ musieli się czuć zawiedzeni wszyscy ci, którzy mijali nas samochodami z połyskującymi nartami na dachach). Od Sommer Ski Senter rozpoczął się zjazd stromymi serpentynami. W Videsenter zatrzymaliśmy się przy potężnym wodospadzie, który można było podziwiać ze specjalnie przygotowanej platformy widokowej, zainstalowanej nad samym progiem skalnym, mając pod nogami spadającą z wielkim łoskotem 150 m w dół wodę. Niezłe wrażenie!!!
            Wróciliśmy na drogę główną nr 15 zaraz za Videsenter i od tego miejsca rozpoczęła się szaleńcza jazda wspaniale wyprofilowaną, szeroką, kompletnie pustą drogą. 40... 50... 60 km/h, hamulec, zakręt o 180 stopni, 40... 50... 60... km/h, tak przez kolejne kilkanaście kilometrów do Erdal. Krótki postój na stacji benzynowej zamienił się w długą rozmowę z przesympatycznym Norwegiem, który z niekłamanym podziwem patrzył na nasze dotychczasowe dokonania, opowiadając jednocześnie wiele przygód ze swoich rowerowych i pieszych podróży po całej Skandynawii.
            Za Erdal rowerzyści zmuszeni są zjechać na parę kilometrów w boczną drogę. Jadąc tak wśród małych czerwonych domków, stojących na wzgórzu nad jeziorem Strynsvatnet spotkaliśmy całą norweską rodzinkę (z dwójką małych dzieci!!!) spędzających wakacje tak jak my - rowerowo. Pięknie :-) Droga prowadziła dalej wzdłuż jeziora, cały czas lekko w dół. W dali majaczyły potężne masywy górskie o bajecznych kształtach, a tuż przy drodze, krzaki pełne soczystych czerwonych malin!!!
Do Stryn dotarliśmy dość szybko, bez większych przeszkód i od razu wybraliśmy się na poszukiwanie pieczywa. Krótkie zakupy, rzut oka na miasteczko - gwarne, kolorowe, pełne międzynarodowego turystycznego zgiełku i w drogę - ku lodowcom!!! Na rondzie przy markecie Rema 1000 skręciliśmy na południe na drogę nr 60 i popędziliśmy wzdłuż Nordfjorden do miejscowości Olden. Mimo że na mapie droga wydawała się dość monotonna, w rzeczywistości wiła się między morzem a górami, co pewien czas wpadając w jakiś tunel. W końcu po 17 km, nieopodal portu w Olden duży drogowskaz skierował nas między kolorowe zabudowania miejscowości. Nieco zmachani dość szybką jazdą zatrzymaliśmy się pod kościółkiem, spod którego roztaczał się ciekawy widok na dolinę Biksdalen, którą dalej mieliśmy jechać. Słoneczko powoli chowało się za wysokie szczyty gór, ustawał zgiełk, na drodze było już niewiele samochodów. Następne 20 km jazdy doliną Briksdalen było czystą przyjemnością, choć sił w nogach już nam trochę brakowało. Wjeżdżaliśmy coraz wyżej, coraz pełniej odsłaniał się jeden z jęzorów lodowcowych, wiało chłodem. Ostatnie 2 km drogi to ostra wspinaczka. W końcu dotarliśmy do końca asfaltu, dalej już na rowerze pojechać się nie da. Kilka sklepów z pamiątkami, dwa wielkie parkingi, camping - to osada oznaczona na mapach jako Briksdal, punkt wyjścia na jeden z najpopularniejszych jęzorów lodowca Jostedalsbreen - Briksdalsbreen. Ze względu na późną porę, "zwiedzanie" lodowca zostawiliśmy sobie na następny dzień, czym prędzej zabierając się za poszukiwanie miejsca na nocleg (trochę bez sensu było zatrzymywać się na campingu, bo ceny odstraszały: 200NOK za rozbicie namiotu + 50NOK za osobę, a za łazienkę i kuchnię i tak trzeba było zapłacić dodatkowo). 50 m powyżej campingu od głównej drogi odchodziła wąska szutrowa dróżka - dojazd do stojącego nieopodal domku, wystarczyło podjechać nią następne 50 m by znaleźć pięknie płaski skrawek ziemi wśród omszonych głazów i krzewów z malinami. Bomba miejsce, z widokiem na jęzor lodowca, wodospad i dolinę. Czego chcieć więcej. Cali zadowoleni z zaistniałych okoliczności noclegu szybko przygotowaliśmy kolację i schowaliśmy się do namiotu, bo nadciągnęły chmury i ostro się rozpadało. Rodzina i znajomi dostali od nas stos SMS z informacją że nocujemy tuż pod lodowcem!!!




Dzień 19   1.08.2003

            Obudziło nas stukanie kropel wody o tropik namiotu. Niestety deszcz padał całą noc i zanosiło się, że od rana nie odpuści. Śniadanie, krzątanina poranna, zwijanie naszego majdanu (w deszczu oczywiście) i jesteśmy gotowi na poznawanie "cudu natury" - Lodowca Jostedalsbreen. Rowery z całym sprzętem zostawiliśmy (nie przypięte!!!) przy sklepie z pamiątkami i powędrowaliśmy dobrze utrzymaną ścieżką w stronę jęzora. Ten spacer, w dobrym górskim tempie, zajął nam 45 minut. Po drodze piękne widoki na obrzeżenie doliny Briksdalen z lodowcami, kilka wodospadów. Obok jednego z nich trzeba przejść tak blisko, że nie da się uniknąć całkowitego przemoczenia. W końcu dotarliśmy pod sam jęzor. Mimo deszczu prezentował się wspaniale. Przed czołem lodowca znajdowało się niewielkie jezioro utworzone z non stop topniejącego śniegu oraz typowa forma akumulacyjna - morena czołowa. Dobrze wykształcony był również wał moreny bocznej po północnej stronie jęzora. Właśnie tamtędy urządziliśmy sobie spacer w górę lodowca, podziwiając niesamowite formy szczelinowe spękanego błękitno-zielonego jęzora, co jakiś tylko czas wstępując na sam lodowiec. Możliwe jest wykupienie komercyjnej wycieczki po lodowcu z przewodnikiem, rakami, czekanem, która w zależności od stopnia trudności i długości kosztuje od 300 do 500NOK/os. Nam wystarczył krótki, indywidualny spacer skrajem jęzora, a i tak to co zobaczyliśmy przerosło nasze najśmielsze wyobrażenia o lodowcach!!! Dlatego każdemu, kto nie widział jeszcze lodowców gorąco polecamy taką wycieczkę, niewątpliwy nr 1 naszego pobytu w Norwegii:-)
            Sporo zdjęć wypstrykanych, kilka pocztówek, starliśmy wodę z siodełek i w dół - doliną Briksdalen do Olden, żegnamy lodowiec, który na zawsze zostanie w naszej pamięci. Zimno, mokro, dużo samochodów na wąskiej górskiej drodze - te czynniki sprawiły, że źle się nam jechało. W końcu dotarliśmy do kościółka w Olden, tym razem tylko na chwilkę przystając. Dłuższy postój zaplanowaliśmy chwilę dalej - na stacji benzynowej. "Poranna toaleta" (choć było już południe), wspaniale wypieczony i upiornie drogi hot-dog, sprawiły że w mig byliśmy w Stryn, w sympatycznym, kameralnym ogródku przed marketem Rema 1000. Tym razem zrobiliśmy poważne zakupy (pieczywo, dżemy, parówki, kefiry, ciastka). W ciepłym słoneczku (które jednak raczyło wyjść zza chmur) przygotowaliśmy wyśmienite drugie śniadanie. Zrobiło się tak miło, że długo odwlekaliśmy moment odjazdu. W końcu jednak trzeba było wrócić do obowiązków!!!
            Skromny podjazd wprowadził nas ze słonecznego Stryn w mglisty świat ponurego płaskowyżu Hornidalsfjell, a szaleńczy zjazd - w okolice jeziora Hornidalsvatnet (ponoć najgłębszego w Norwegii!!!). Nad jeziorem odbiliśmy na północ w drogę nr 60 do Hellesylt i niemal od razu wpadliśmy w półmroczny, długi, zimny, ale suchy tunel. Szkoda tylko, że po przebyciu ok. 1 km pod ziemią wjechaliśmy w teren koszmarnej ulewy, bez jakiegokolwiek miejsca, aby ją przeczekać. Dopiero kilka kilometrów poniżej, we wsi Grodas dane nam było nieco osuszyć się i ogrzać na niewielkiej stacji benzynowej. Dalej droga wspinała się na płaskowyż Hornidalsfjell. Staraliśmy się większe fale deszczu przeczekiwać na przystankach autobusowych lub pod bardziej rozłożystymi drzewami, ale organizm szybko się wychładzał więc w końcu daliśmy sobie spokój z tą szopką i twardo ciągnęliśmy kolejne kilometry pod górę. Po jednym z zakrętów przy drodze pojawiła się tabliczka witająca nas w regionie MORE OG ROMSDAL. Wiedzieliśmy jedno, niezależnie od tego gdzie jesteśmy - dalej będzie już tylko w dół, w dół do Hellesylt, do Geirangerfjorden!!! Mimo deszczu triumfowaliśmy!!!


More og Romsdal

            Zatrzymaliśmy rowerki na niewielkiej polance. Dość tego deszczu!!! Ulewa skutecznie utrudniała nam jednak sprawne i szybkie rozbicie namiotu i zabezpieczenie sprzętu. Starym ręcznikiem Ola osuszała podłogę namiotu, tonącą w wodzie. Dość dramatycznie wyglądała ta cała krzątanina. W końcu wylądowaliśmy w ciepłych i suchych śpiworkach, z kubkiem herbaty z rumem w ręku i menażką ryżu z sosem i parówkami.




Dzień 20   2.08.2003

            Poranek powitał nas słońcem i lekko zachmurzonym niebem. Szybko zjechaliśmy pozostałe 3 km do Hellesylt, nie znaliśmy bowiem godziny odejścia promu przez Geirangerfjorden. Pośpiech okazał się zbędny, dlatego w uroczej okolicy, nad samym fiordem przygotowaliśmy śniadanie, susząc mokre od poprzedniego dnia ciuchy i obserwując coraz liczniej nadjeżdżające nad przystań samochody i autokary. Prom przybił do brzegu o 11, zaokrętowaliśmy się (90NOK/os. rower bezpłatnie) i popędziliśmy czym prędzej szukać jak najlepszych miejsc na najwyższym pokładzie. Czekał nas bowiem ponad godzinny rejs Geirangerfjorden, jak potem się okazało, najefektowniejszym, po którym płynęliśmy. A wszystko zaczęło się standardowo, dookoła góry, plątanina zboczy, niebieskawa woda. Dopiero po kwadransie zbocza zrobiły się niemal pionowe, pozbawione roślinności, a zewsząd sączyła się woda w postaci mniejszych lub większych wodospadów. Najsłynniejszy z nich Siedem Sióstr niestety ze względu na suszę nie prezentował się aż tak okazale:-( Wśród posępnych skał niesamowite wrażenie robiły przycupnięte kolorowe domki - to dawne farmy, które funkcjonowały jeszcze w latach 60 XX wieku, teraz jako dziedzictwo kulturowe regionu, objęte są szczególną ochroną.
            Miejscowość Geiranger to port promowy i kilkadziesiąt domków, kiosków z pamiątkami i punktów gastronomicznych. Gwar, ale wystarczy że zbliżała się godzina odejścia promu, natychmiast nabrzeże robiło się ciche i spokojne. Spędziliśmy w Geiranger kilka chwil napawając się nieprzeciętną urodą tego miejsca i zbierając siły na podróż Drogą Orłów - w naszym tłumaczeniu "dla orłów". Czekało na nas 7 km stromych serpentyn wynoszących nas na płaskowyż Ornefjell ponad 600 m n.p.m. Podjazd wcale nie okazał się tak ciężki jak przypuszczaliśmy, może ze względu na wiele ciepłych gestów ze strony mijanych kierowców i turystów, a może ze względu na wspaniałe widoki na fiord oraz wioskę Geiranger, która coraz bardziej malała i nikła. Na ostatnim zakręcie przed szczytem czekała zaś na nas wielka nagroda. Ten zakręt nazwany Zakrętem Orłów to bodaj najefektowniejsze miejsce z którego widać przepłynięty chwilę wcześniej Geirangerfjorden. Robi wrażenie i nie jest przereklamowane. Warto było wylać trochę potu na podjeździe!!!
            Do Eidsdal droga schodziła dość monotonnie w dół, bez większych spadków i serpentyn, ale w pięknej dolinnej scenerii - można było nieźle poszaleć!!! W Eidsdal prosto z drogi wjeżdża się na prom... gdy już byłem na jego pokładzie zorientowałem się, że Ola jest jeszcze gdzieś na zjeździe. Mało brakowało... zdążyła w ostatniej chwili, gdy już odcumowali prom.
            W Valldal, w samym sercu miejscowości - na nabrzeżu nad Norddalsfjorden zrobiliśmy sobie przerwę obiadową, a na deser już po raz kolejny skusiliśmy się na wyśmienite norweskie lody (cudo!!!). Później ruszyliśmy żmudnym podjazdem w kierunku płaskowyżu Trollsfjell. Kilometry łapaliśmy powolutku, W pewnej chwili przejechaliśmy przez dość niepozornie wyglądający mostek, ale huk jaki się spod niego wydobywał bardzo nas zaintrygował. Okazało się, że to wąska i bardzo głęboka gardziel górskiego potoku, o nazwie Gudbrandsbru. Spotkaliśmy tu grupkę Polaków, bardzo zdziwionych, że można po Norwegii jeździć na rowerze (?).Jechaliśmy powoli, ale nie było się dokąd spieszyć. Ciepłe, wieczorne słońce powodowało, że okolica była wprost niewyobrażalnie piękna. Za osadą Langdal wypatrzyliśmy idealne miejsce na nocleg - nieopodal potoku, na polance wśród świerkowego lasu. Najważniejszym zaś atutem były krzewy pełne soczystych, dojrzałych jagód. Nie mogliśmy się nimi nasycić przez następne 2 godziny, gdy do namiotu (a właściwie jego rozstawienia) zagonił nas padający na dobranoc deszczyk.



Dzień 21   3.08.2003

            Od samego rana ciężka próba sił. W palącym słońcu, bez odrobiny cienia z dużym trudem wjeżdżaliśmy na szczyt Płaskowyżu Troli Trollsfjell. Droga osiągnęła maksymalną wysokość 852 m n.p.m. - po około 10 kilometrów podjazdu. Widoki w tym miejscu były przepiękne. Już nas nie dziwiło dlaczego dalszy odcinek drogi, po której poruszaliśmy się, nazwano kiedyś Drogą Troli. Otaczające nas potężne, skaliste szczyty przypominały pomarszczone, złośliwe twarze tych bajkowych stworów. Sceneria była całkiem nieziemska. Po chwili odpoczynku pędziliśmy w dół do miejsca zwanego Stigora - to najbardziej komercyjny punkt Trollsvegen - jednocześnie oficjalny jej koniec. Wielki parking, sklepy z pamiątkami (oczywiście przede wszystkim z fikuśnymi trolami w tysiącu odmianach, rozmiarach, kolorach...). W tłumie nieco zagubionych turystów jest jednak miejsce warte odwiedzenia. To platforma widokowa, z której można przyjrzeć się całej Drodze Troli, a jest to widok unikalny i jedyny w swoim rodzaju. Jak na dłoni widać 11 serpentyn na odcinku 10 km i wężyk ciągnących pod górę samochodów. Dla nas widok super - widzieliśmy naszą dalszą trasę - piękny zjazd. Wiele osób zaczepiało nas i wyrażało troskę o nasze bezpieczeństwo na zjeździe, jakość hamulców...
            Zjazd Trollsvegen faktycznie należy do tych mniej przyjemnych, ponieważ nie można się dobrze rozpędzić, ze względu na ostre zakręty o kącie w granicach 180 stopni. Droga natomiast nachylona jest około 12 % (taką informację podają znaki drogowe, choć miejscami jest sporo więcej). Stąd właściwie większą część 10 km odcinka przejeżdża się na hamulcach, niemalże doszczętnie ścierając klocki. Gdzieś na 3 km od Stigory minęliśmy potężny wodospad Stigfossen o wysokości 180 m, ale łącznie ze wszystkimi kaskadami 350 m. To o tyle ciekawe, że kaskady rozpoczynają się niewiele poniżej Stigory, zatem różnica wzniesień na przejechanym przez nas odcinku jest imponująca!!! Na końcu Drogi Troli ustawiono chyba jedyny na świecie znak drogowy UWAGA TROLE!!! (zdjęcie obowiązkowe). Jadąc dalej w dół można natknąć się na kilka niesfornych istotek siedzących gdzieś na przydrożnych skałach. Wygląda to kapitalnie.
            Andalsnes, do którego dotarliśmy po zjeździe z Drogi Troli zrobiło na nas dość ponure i senne wrażenie. Dlatego nie zabawiliśmy w miasteczku długo, ruszając w dalszą drogę, wokół Romsdalsfjorden i do Afarnes. W pierwszej fazie dość łatwa jazda, nad brzegiem fiordu. Dopiero po objechaniu Romsdalsfjorden i znalezieniu się na północ od niego rozpoczęła się krótka, acz konkretna wspinaczka z kilkoma serpentynami i nawet tunelami - łącznie nie więcej niż 10 km. Dalej dość sielski krajobraz i jazda pofalowaną drogą wzdłuż Rodvenfjorden. Dopiero przed Afarnes mogliśmy się nacieszyć efektownym zjazdem przerwanym niestety końcem drogi i ... kolejnym fiordem. Na przystani zebrała się całkiem duża grupa samochodów, co oznaczało rychłe nadejście promu. Tak też się stało. Już po kilku minutach oczekiwania na tafli granatowego fiordu dostrzeżony został niewielki biały punkcik, który w szybkim tempie rósł. Chwilę potem oparliśmy rowery o prawą burtę promu i ruszyliśmy na taras widokowy. Podróż trwała 20 minut.
            Jadąc z Solsnes do Molde na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się w Gronnes, bynajmniej nie dlatego że to ciekawe miejsce. Tu jest rozjazd. W lewo (na zachód) odchodzi płatna droga do Molde, prosto też można dojechać do Molde, ale o 65 km dłużej!!! Zastanawialiśmy się za co trzeba zapłacić i ile ten przejazd będzie nas kosztował, mieliśmy bowiem świadomość, że dookoła jechać nam się zwyczajnie nie chce. Wjechaliśmy na płatny odcinek drogi i chwilę potem ukazał nam się piękny most. Most nad fiordem, bomba, tego jeszcze nie przerabialiśmy!!! Most był tak wyprofilowany, że trzeba było sporo siły włożyć aby na niego wjechać, potem było gładko i cała impreza zajęła nam chwilę - ok. 1,5 km długości. Za mostem znaleźliśmy zaciszny kawałek wybrzeża - świetny na odpoczynek. Chwilę dalej dowiedzieliśmy się ile i za co się na tej drodze płaci. My, czyli rowerzyści nic, bo i nie wolno im... wjechać to tunelu pod fiord. To kolejna zaskakująca konstrukcja. Postawieni pod ścianą nie mieliśmy innego wyboru jak skorzystać z usług miejskiego autobusu, który szczęśliwie nadjechał, co prawda nie zatrzymał się na przystanku, ale udało się go dopaść!!! 3 km jazdy wygodnym autobusem pod fiordem to pewnie nie to samo co jazda na żywca, ale i tak przeżycie niezłe, gdy droga schodziła głęboko pod wodę pod takim kątem, że trudno było usiedzieć w fotelu, a potem gdy wyprowadzała na powierzchnię, aż wciskało w oparcie. W Molde zatrzymaliśmy się na kameralnej łączce nieopodal centrum, całkiem przytulnie!!!



Dzień 22   4.08.2003

             Fatalny poranek, wietrznie, deszczowo... Widzieliśmy wieczorem ciemne chmury nad Moldefjorden, ale kto mógł przypuszczać, że przyniosą tak koszmarną pogodę. Nie bardzo wiedzieliśmy czy się zwijać, czy czekać, jak czekać, to na co... no i trochę głupio nam było tak w centrum bądź co bądź norweskiego miasta - siedzieć w namiocie. Decyzja była zatem ostateczna, no i niestety bolesna w skutkach. Molde, które objechaliśmy i obeszliśmy nie zrobiło na nas większego wrażenia, ale być może główną przyczyną była zła pogoda. Zastanawialiśmy się czy w związku z tym nie darować sobie dalszej jazdy do Trondheim na rowerze i nie skorzystać z uprzejmości norweskich linii autobusowych. Ambicja swoje, pogoda, zdrowy rozsądek. Największym argumentem okazał się rachunek finansowy. Za przejazd 220 km w Norway Buss Express zaśpiewano nam 350NOK + 175NOK za rower. Postukaliśmy się w czoła i ruszyliśmy o własnych siłach w stronę historycznej stolicy Norwegii.
             Droga raczej bez historii. W nieustającej mżawce i deszczu łapaliśmy kolejne kilometry, zastanawiając się co suchego mamy jeszcze na sobie i ile wytrzymamy w tej podróży. Krajowa droga nr E39, szerokości uliczki osiedlowej była niemal całkiem pusta. Tylko co kilkanaście minut przejechał jakiś samochód osobowy, albo wielki tir. Z Molde do Hjelset było nieźle - wiatr w plecy, dość płasko więc średnia prędkość oscylowała w okolicach 30 km/h, aż byliśmy zdziwieni!!! Za Hjelset wszystko uległo zmianie. Droga zaczęła wspinać się na płaskowyż, mżawkę zastąpiła solidna ulewa. Minęli nas rozpędzeni rowerzyści jadący w przeciwnym kierunku. Tym to dobrze, mokną, ale przynajmniej w dół jadą - pomyśleliśmy sobie. Wiatr się wzmógł i bardzo ochłodził nasze ambicje, a zamiast deszczu o kierownicę zaczęły stukać kuleczki gradu. Potem był zjazd do Batnfjordsora. Przy dużej prędkości rozbryzgująca się woda wdzierała się w każdy zakamarek ciała, zalewała oczy tak, że trudno było dostrzec kolejny zakręt. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu poniżej płaskowyżu zrobiło się cieplej, deszcz zelżał, aż w samej miejscowości przestał padać zupełnie. Wizyta w markecie miała na celu ogrzanie się. Potrzebny był też postój na gorącą zupę, czekoladę, herbatę. Azylem w podróży przez deszczową krainę okazała się stacja benzynowa, nad którą wyjrzało nawet słońce!!!
            Opuściliśmy gościnne okolice Batnfjordsora, niemal natychmiast wjeżdżając w strefę deszczu o niewyobrażalnym wręcz natężeniu. Zjazd do Gjemnes i znowu niemal bezchmurne niebo, ciepło. Widzieliśmy zostawione za plecami chmury i niestety chmury przed nami... W na przemian mżawce, deszczu i słońcu przyszło nam jechać kolejne kilometry. Przestało nam robić różnicę czy pada tylko trochę, czy jest to ściana deszczu!!! Dotarliśmy do nabrzeża Halsafjorden. W oczekiwaniu na prom relacji Kanstraum-Halsa (20 min. 22NOK/os.) grzaliśmy się i suszyliśmy w małej restauracyjce. Podróż promem była natomiast ukojeniem... ciepło, tak bardzo, że niemal zasnęliśmy, marzyliśmy aby prom nigdy nie dopłynął do drugiego brzegu. Boleśnie było opuścić tak przytulne miejsce i dalej zmagać się z zimnem, wilgocią i wiatrem.
            Postanowiliśmy tego dnia jechać tak długo, aż przestanie padać - by nie rozkładać suchego przecież namiotu w strugach deszczu. Postanowienie słuszne... i mobilizujące. W końcu, pod wieczór, po zjedzeniu nie wiem nawet której tabliczki czekolady i paczki ciastek wygraliśmy z chmurami, ale nie z rzeźbą terenu. W okolicach Engdal rozpogodziło się na dobre, tyle że malutka osada wciśnięta między potężne górskie szczyty a niewielką nitkę Vinjefjorden o stromych brzegach, nie dawała specjalnych szans na dobre miejsce na nocleg. Udało nam się wdrapać przecinką leśną na niewielką, strasznie mokrą polanę. Gdy wbiłem ostatniego śledzia w ziemię i wrzuciłem do namiotu suche!!! śpiwory wiedziałem, że najgorszy dzień norweskiej tułaczki szczęśliwie dobiegł końca...





Sor-Trondelag

Dzień 23   5.08.2003

            Mżawka, mokre buty, skarpety... jedziemy dalej, w końcu do Trondheim zostało nam niewiele ponad 100 km. A gorzej niż dzień wcześniej być już nie może. Kilka kilometrów jazdy w dół w mżawce i byliśmy w ... słonecznym Engdal. Obowiązkowy postój przy markecie. Poranna toaleta, wizyta w sklepie i biurze informacji turystycznej. Potem długo jedliśmy śniadanie (chleb z parówkami i dżemem opowiadając holenderskim turystom o wrażeniach z dotychczasowego pobytu w Norwegii. Za Engdal droga wspinała się na płaskowyż. Niezbyt wyrazisty zjazd do Vinje nie dał nam dużo satysfakcji, irytujący natomiast okazał się długi, męczący podjazd na kolejny płaskowyż. Pofalowana droga prowadziła nas wzdłuż jezior, rwących potoków i gęstego boru sosnowego. Słońce przygrzewało coraz mocniej, widoki były pełniejsze i piękniejsze - zielone, kopulaste szczyty gór. W porównaniu z Jotunheimen jednak dużo skromniejsze. Przydrożny znak ostrzegł nas przed stromym zjazdem. W końcu!!! Wiedzieliśmy, że w dole czeka Trondheimfjorden - poniekąd cel podróży.
            Szaleństwo ostatniego pewnie na trasie długiego zjazdu, szum w uszach, rozwiane włosy. Zatrzymałem się by cyknąć fotkę na kolorowe wzgórza. Czekałem na Olę ładnych parę minut, ale bez rezultatu. Gdy już miałem zawrócić i pojechać po nią (drogi nie mogła pomylić bo nie było rozjazdu, pomyślałem że coś się stało, na zakrętach czasem było ślisko...) wychylił się zza zakrętu czerwony rowerek, powolutku sunący w moją stronę. Ola przywiozła mi niespodziankę - czwarty raz przedziurawioną tylną dętkę:-) Rozbawiła mnie ta sytuacja. Chwilę potem już wspólnie pędziliśmy w stronę oślepiająco żółtych pól uprawnych okręgu Trondelag.
            Przerwa obiadowa wypadła wyjątkowo późno tego dnia - niemal tradycyjnie na ławeczce przed stacją benzynową w Fannrem. Szkoda, że przyjemność konsumpcji zupy z proszku popsuły nam natarczywe i bardzo agresywne osy. Już zupełnie nie pozwoliły na zjedzenie kanapek z dżemem. Dalsza jazda w stronę Trondheim była chyba ukojeniem bólu i cierpienia dnia poprzedniego. W świetle ciepłego, wieczornego słońca złote łany zbóż kontrastowały z lazurowym kolorem wody odnóg Trondheimfjorden, czerwienią zabudowań i soczystą zielenią drzew porastających wszechobecne wzgórza. Droga ponadto kluczyła, wciskała się czasem między pionowe skały a wody fiordu. W takiej scenerii dotarliśmy do wielkiego skrzyżowania z krajową drogą E6, 16 km od centrum Trondheim. Zmęczeni i mający już świadomość bliskości celu jechaliśmy dalej bardzo ruchliwą szosą. Gdy rozpoczęły się pierwsze zabudowania trzeciego co do wielkości miasta Norwegii, skręciliśmy w pierwszą lepszą boczną, szutrową drogę. Zatrzymaliśmy się na polanie pod lasem, na wzgórzu z panoramą południowej części miasta. Na kolację były wielkie, czerwone maliny, rosnące na wyciągnięcie ręki w ilościach nie do przejedzenia.



Dzień 24   6.08.2003

             TRONDHEIM - tabliczkę z takim napisem minęliśmy kilkaset metrów od miejsca noclegu. 1650 kilometrów zmagań z ciężkimi podjazdami, mrocznymi tunelami, stromymi zjazdami, upałem, chłodem, wiatrem i deszczem. Osiągnęliśmy cel naszej norweskiej podróży!!! Trondheim to trzecie pod względem wielkości norweskie miasto, niemal tak samo ważne dla Norwegów jak dla Nas (Polaków) - Kraków. To dawna stolica kraju (Miasto Wikingów), tu zbierał się pierwszy norweski parlament, tu znajduje się największa skandynawska świątynia, do której od czasów średniowiecza pielgrzymowali wierni z całej Skandynawii, a w której współcześnie są koronowane norweskie głowy królewskie.
            Do centrum Trondheim dojechaliśmy świetnie oznakowanymi ścieżkami rowerowymi. Postój przed marketem Rema 1000 pozwolił nam na uzupełnienie zapasów jedzenia. Dalej ruszyliśmy w poszukiwaniu niewątpliwie najważniejszego zabytku miasta - wspomnianej już KATEDRY Nidaros Domkirke. Wizyta w Niej stała się symbolicznym ukoronowaniem miesięcznej rowerowej tułaczki. Kościół olśnił nas surowym, przepięknym wystrojem. Spędziliśmy w nim ponad 3 godziny - na zwiedzaniu, koncercie organowym i oczywiście na wieży. To niewątpliwie zabytek numer 1 w Norwegii!!! - wspaniale odrestaurowany przykład gotyckiej architektury inspirowany wpływami brytyjskimi, z pięknymi witrażami, rozetą, organami i barokowym ołtarzem. W muzeum katedralnym zapoznaliśmy się z historią kościoła, mogliśmy również podziwiać oryginalne stare rzeźby katedralne. Szyki obiad zjedliśmy w scenerii Pałacu Arcybiskupiego. Objechaliśmy dzielnicę Marianen udając się w stronę zabudowań Bakklandet i Mollenberg. Z mostu Gamle Bybro (drugiego po katedrze symbolu miasta) podziwialiśmy drewniane zabudowania starówki Bryggen - stojące nad rzeką Nidelva na palach XVII i XVIII wieczne drewniane domy i magazyny kupieckie. Jeszcze rzut oka na nowszą część spokojnego i cichego miasta i udaliśmy się w stronę dworca kolejowego. Czas kończyć podróż i wracać do domu!!!


Czas do domu

            Na dworcu kolejowym dowiedzieliśmy się, że do Sztokholmu możemy dojechać wyłącznie z przesiadką w Ostersund (względnie w Strolin). Nie ucieszyła nas natomiast informacja, że najbliższy, a zarazem ostatni tego dnia pociąg do Ostersund odjeżdża za kwadrans. Gdzie czas na zakupy, lody, pożegnanie z piękną Norwegią...? Jednocześnie poinformowano nas, że przewóz rowerów na trasie do Ostersund zależy wyłącznie od uprzejmości kierownika pociągu oraz miejsca w wagonie. Zaniepokojeni sytuacją udaliśmy się na wskazany peron, aby ustalić warunki przewozu rowerów. Zastaliśmy jedynie dwuwagonowy samobieżny nowoczesny skład kolejowy z napisem Ostersund. Czas upływał, a my nie wiedzieliśmy czy dziś uda nam się opuścić Trondheim.
            Konduktor okazał się bardzo sympatyczny. Wskazał miejsce umieszczenia rowerów (specjalnie przygotowany do tego celu przedsionek z hakami - tyle tylko, że na cały pociąg były 4 haki, co by było gdyby do Ostersund zechciało wybrać się jeszcze kilku rowerzystów, wolałbym nie wiedzieć). Pociąg ruszył. Mijaliśmy zielone góry skąpane w ciepłym wieczornym słońcu, rozległe jeziora... wszystko to wyglądało tak samo jak przez ostatnie 24 dni, ale jednak już trochę inaczej, oddzielone szybą rozpędzonego pociągu. Podróż upłynęła nam na wspominkach wszystkich tych przepięknych chwil spędzonych na rowerze. Nie wiedzieliśmy nawet kiedy znaleźliśmy się w Szwecji. Po 4 godzinach jazdy wystawiliśmy rowery i sakwy na peronie dworca kolejowego w Ostersund. Do przyjazdu pociągu do Sztokholmu została godzina - czas na skołowanie szwedzkich pieniędzy i zorientowanie się co dalej z rowerami.
            21:01 podjechał dwudziestowagonowy pociąg. Mieliśmy 20 minut na dogadanie sposobu transportu rowerów z konduktorem. Najpierw trzeba było jednak go znaleźć. dopiero po 10 minutach wyłoniła się pani z gwizdkiem w ręku. Wytłumaczyliśmy nasze położenie. Zrobiła surową minę, powiedziała, że zorientuje się co może dla nas zrobić, ale właściwie to nie wolno rowerów przewozić w wagonach pasażerskich i zniknęła na 5 bardzo długich minut. Oblał nas zimny pot, widzieliśmy już w myślach odjeżdżający pociąg, gdy pojawiła się nasza pani konduktor i z uśmiechem wskazała miejsce, gdzie możemy wstawić rowery oraz wagon, którym mamy podróżować do stolicy. Kamień spadł nam z serca.



Dzień 25   7.08.2003

            Słońce zajrzało w okna niemal bezszelestnie pędzącego pociągu. Zbliżała się 6 rano, dojeżdżaliśmy do Sztokholmu. Pociąg zatrzymał się na dworcu głównym. Wysiedliśmy, ale bez rowerów. Przedział bagażowy był bowiem zamknięty, a obsługa pociągu rozpierzchła się po wagonach. Znowu nerwówka, bieganina w poszukiwaniu konduktora, uwieńczona w końcu sukcesem. Pamiątkowa fotka i na rowery. Z peronu dworca wjechaliśmy!!!! do hali głównej. Po porannej toalecie pojechaliśmy na śniadanie przed budynek opery sztokholmskiej. Kawa, norweski chleb, dżem. Potem ruszyliśmy na podbój Sztokholmu. Zrobiło się parno i duszno, ciężko było w tych warunkach wędrować po tłocznych i gwarnych uliczkach (rowery zostawiliśmy nieopodal Pałacu Królewskiego). Odwiedziliśmy Stare Miasto, Wyspę Rycerzy. Dużo nerwów kosztowało nas zwiedzanie komnat Pałacu Królewskiego. Wreszcie zmęczeni powędrowaliśmy na lody oraz aby zarezerwować bilet powrotny na prom do Polski. Zdecydowaliśmy się wracać najbliższym promem bo dłużej w Sztokholmie nie damy rady wytrzymać. Czym prędzej zapakowaliśmy pocztówki do sakw i ruszyliśmy w drogę do Nynashamn. Kluczenia po ścieżkach rowerowych szwedzkiej metropolii nie było widać końca. Brak oznaczeń irytował, a ciągłe zawracanie wystawiało nasze nerwy na trudną próbę. W końcu udało się wyjechać z miasta. Wreszcie zrobiło się spokojnie, cicho. Na ostatni nocleg zatrzymaliśmy się niespełna 20 km od Nynashamn - w lasku nieopodal Vesternhaninge.



Dzień 26   8.08.2003

            Po raz pierwszy na wyjeździe nigdzie nam się nie spieszyło. Do Nynashamn zostało 20 km, a prom odpływał o 17:00. Mogliśmy się nieźle wyspać, spokojnie spakować i powoli ruszyć po raz ostatni na trasę. W Nynashamn poczyniliśmy ostatnie zakupy. Mając sporo czasu obejrzeliśmy dokładnie to niewielkie miasteczko, po czym pojechaliśmy do parku. Po super wielkim obiedzie nie pozostało nam już nic innego jak pożegnać skandynawską ziemię.
            Pamiętając złe doświadczenia z podróży do Szwecji, dość szybko zaokrętowaliśmy się na promie M/S Scandinavia. Prom zaczął powoli odpływać, pozostawiając za sobą szwedzkie wybrzeże, a wraz z nim 26 dni wspaniałej, acz niełatwej rowerowej przygody. Zdążyliśmy w tym czasie wiele zwiedzić i jeszcze więcej zobaczyć, bo Norwegia to przede wszystkim niesamowita przyroda!!! Był to czas sprawdzenia własnych możliwości, ambicji, tak potrzebnych w chwilach nieprzewidzianych, trudnych. Wyprawa udała się wspaniale i na długo pozostanie w naszej pamięci, jako ta, najpiękniejsza... Mamy nadzieję, że niebawem wrócimy na norweskie szlaki!!!


            Po osiemnastogodzinnym rejsie promem M/S Scandinavia w południe 9.08.2003 r. dopłynęliśmy do Gdańska. Jazda dziurawą, paskudną drogą z portu do centrum miasta szybko przypomniała nam, że wróciliśmy do Polski. Po koszmarnie męczącej podróży obleśnym pociągiem, późnym wieczorem znaleźliśmy się w naszym rodzinnym mieście - Łodzi.

Ola Pycio
Michał Kiersztyn