|
|
Podróż
Dzień 1 14.07.2003
Wiele
jest możliwości dotarcia do Norwegii. My chcieliśmy uczynić to jak
najsprawniej i możliwie najniższym kosztem. Dlatego zdecydowaliśmy się
wybrać wariant podróży przez Szwecję. Dotarcie do Sztokholmu wydało nam
się najbardziej praktyczne. Stąd bowiem do Oslo jest sporo bliżej niż z
Ystad czy Karlskrony. Nie bagatelne znaczenie miało usytuowanie
Sztokholmu w kwestii planowanego powrotu. Dużo łatwiej (i sporo
taniej!) jest dotrzeć z Trondheim do stolicy Szwecji niż do dalej na
południe położonych innych miast portowych. Porównanie cen biletów,
chłodna kalkulacja kosztów i aspekt turystyczny - Sztokholm to jedno z
najpiękniejszych miast Skandynawii - te elementy zadecydowały o wyborze
kierunku podróży.
W
drogę do Gdańska wyruszyliśmy w pochmurny, chłodny, poniedziałkowy
poranek. Dzięki wielkiej uprzejmości rodziców Oli (tu jeszcze raz
wielkie podziękowania dla Nich), podróż tę odbyliśmy wraz z nimi,
luksusowym samochodem. Oszczędziło to nam wielu nerwów związanych z
przewiezieniem rowerów koleją. Do portu w Gdańsku dotarliśmy o 16:00,
czyli na dwie godziny przed planowaną godziną odejścia promu. Jeszcze
tylko krótkie pożegnanie, spakowanie całego dobytku na rowery i ...
zaczyna się wielka skandynawska przygoda!!!
Na
prom wjechaliśmy razem z czterdziestoosobowym obozem rowerowym, oraz
dwójką Szwedów wracających właśnie z miesięcznego - rowerowego
oczywiście - pobytu w Polsce. A myśleliśmy, że będziemy jedynymi
rowerzystami na pokładzie. Ponieważ nie wykupiliśmy kabin, pobyt na
promie rozpoczęliśmy od poszukiwania siedzeń lotniczych. No i okazało
się to wyczynem bardzo trudnym. Gdy dobrnęliśmy na najwyższy pokład, ku
naszemu zdziwieniu, stwierdziliśmy, że wszystkie fotele już są
zajęte!!! Pozostało jedynie znalezienie sobie zacisznego miejsca gdzieś
na korytarzu. Wybraliśmy schody w okolicach recepcji. Zacisznie i w
miarę ciemno. Będzie można się dobrze wyspać!!! Tymczasem prom powoli
zaczął odpływać. Powoli nikło w oddali gdańskie nabrzeże i pomnik na
Westerplatte. Po godzinie rejsu wypłynęliśmy na otwarte morze, Półwysep
Helski pozostał poza zasięgiem naszego wzroku!!!
Dzień 2 15.07.2003
Noc
na promie upłynęła spokojnie, aczkolwiek z dużą obawą wyglądaliśmy za
okno obserwując przewalające się na niebie deszczowe chmury. Jednak w
miarę zbliżania się do brzegów Szwecji pogoda robiła się coraz
ładniejsza. Śniadanie, kąpiel, ładowanie komórki, kilka fotek na Morze
Bałtyckie i z niecierpliwością zaczęliśmy wypatrywać brzegu. W końcu
pojawiły się pierwsze kamieniste wysepki, najpierw było ich kilka,
potem kilkanaście i ciągle przybywało. Uroczo. Wreszcie dostrzegliśmy
stały ląd. Tak, to już Szwecja - Nynashamn. Po 18 godzinach spokojnego
rejsu szczęśliwie dopływaliśmy do jej wybrzeży. A na promie oczywiście
panika, przepychanki, nerwowe gesty - każdy chciał pierwszy zdążyć do
swojego samochodu. Prom wreszcie dobił i wytoczyliśmy się na szwedzką
ziemię. Odprawa paszportowa okazała się czystą formalnością (choć
troszkę się jej obawialiśmy, nie mając ustawowych 70USD na każdy dzień
pobytu w Szwecji na osobę). Obyło się bez okazywania pieniędzy, tylko
krótkie pytania, dokąd jedziemy i czy mamy bilet powrotny. Na koniec
miła celniczka z uśmiechem na twarzy życzyła powodzenia i szerokiej
drogi.
Spotkani
jeszcze w Polsce Szwedzi, teraz już w swojej ojczyźnie, życzyli nam
dużo szczęścia i wytrwałości, jednocześnie przestrzegali przed stromymi
podjazdami w Norwegii. Pożegnaliśmy się i powoli ruszyliśmy w stronę
Sztokholmu (53 km główną drogą). Ruch niezbyt duży, pobocze na 40 cm,
żadnych dziur w nawierzchni, trochę po górkę (ale łagodnie), trochę w
dół - można poszaleć. Tylko nikt z nas nie przypuszczał, że w Szwecji
może być tak gorąco. Jakiś piekielny żar lał się z nieba. Patelnia.
Po
przejechaniu 20 km od Nynashamn niespodzianka - wyrosła przed nami
autostrada i musieliśmy zjechać na ścieżkę rowerową. Od tej pory droga
do Sztokholmu stała się udręką, ale bynajmniej nie z powodu złej
jakości ścieżki. Wręcz przeciwnie. Ścieżek rowerowych namnożyło się
tyle, że nie wiedzieliśmy która jest tą właściwą, a niestety były one
wyjątkowo słabo oznakowane. Nie pozostało nic innego jak tylko na
wyczucie kierować się w miarę możliwości wzdłuż autostrady.
Podirytowani całą sytuacją co rusz pytaliśmy napotkanych ludzi o drogę
do miasta. Jedni kazali jechać dalej w obranym przez nas kierunku, inni
proponowali zawrócić w bliżej nieokreślone miejsce!!! Ciekaw jestem kto
może się połapać w gmatwaninie tych ścieżek rowerowych. Inna sprawa, że
są one rozwiązaniem kapitalnym i jazda po nich jest dużo wygodniejsza i
bezpieczniejsza, niż po zatłoczonych drogach! Tak klucząc między
Vesternhaninge, Handen i Haninge, wreszcie dostrzegliśmy napis "STOCKHOLM".
Kamień spadł nam z serca. Teraz nie pozostało już nic prostszego, tylko
dojechać do centrum (City) i na dworzec kolejowy. A ha, pochopnie
powiedziane. Gdyby nie pomoc miłego Szweda, który nas pilotował przez
pół miasta, pewnie wiele godzin błądzilibyśmy po przedmieściach.
Wreszcie dotarliśmy do centrum. Uff!!!
Dalszy
wariant podróży polegał na załatwieniu transportu do Oslo. Niby nic
prostszego, ale obawialiśmy się o los naszych rowerów. Pociągiem nie
dało rady. W Szwecji nie przewozi się rowerów w wagonach tak jak w
Polsce. Nadaje się je jako przesyłki i odbiera na docelowej stacji.
Ponieważ Norwegia nie jest w Unii Europejskiej, firma zajmująca się
przewozem przesyłek nie świadczy usług transportowych na terenie
Norwegii. Pozostał zatem, sprawdzony jeszcze w Polsce autobus. Długa
rozmowa z kierowcą (to już pozostawiłem oczywiście Oli) i rowerki
upychaliśmy do bagażnika. 22:45 odjazd, w Sztokholmie jeszcze widno!!!
Dzień 3 16.07.2003
Podróż
komfortowym autobusem linii Safflebussen do Oslo upłynęła bardzo
szybko. Przed 6 rano dojechaliśmy do rogatek miasta, a już chwilę
później podjeżdżaliśmy do dworca autobusowego (Bussterminalen) w
centrum Oslo. Pożegnaliśmy się z kierowcą, dziękując za przewiezienie
rowerów i popędziliśmy sennymi ulicami stolicy Norwegii do jednego z
symboli miasta - Parku Vigelanda. Tam spędziliśmy cały duszny i
pochmurny poranek, spacerując pośród monumentalnych rzeźb
przedstawiających nagie postaci. Największe wrażenie zrobiła na nas
17-metrowa rzeźba nazwana Monolit stojąca w centrum parku i
przedstawiająca symbolicznie ludzkie życie - jako ciągłą wspinaczkę,
wdrapywanie się na szczy. W takim otoczeniu nawet śniadanie nabiera
jakiegoś nadzwyczajnego smaku! Przez park coraz liczniej przemykali
rowerzyści - pewnie spieszący się do pracy.
Gdy
w parku Vigelanda zaczęło robić się tłoczno od grup turystów z Japonii
i Niemiec, ruszyliśmy w dalszą drogę - na camping Bogstad. Oj była to
droga przez mękę. Zmęczeni podróżą i nie do końca przespaną nocą,
musieliśmy zmagać się ze stromym podjazdem, ciężkimi rowerami,
piekielnym upałem (potem okazało się że ponad 30 stopni) i własnymi
słabościami. Klucząc malowniczymi przedmieściami Oslo dotarliśmy po 10
km na miejsce. Rozbicie namiotu dla dwóch osób to koszt 120 NOK, 6
minut kąpieli pod prysznicem 10 NOK, ale korzystanie z kuchni gratis.
Znaleźliśmy zaciszne, ocienione miejsce i rozbiliśmy namiot.
Najstarsza
skocznia narciarska na Świecie została wybudowana nieopodal naszego
campingu (5 km stromymi serpentynami pod górę!) - w Oslo Holmenkollen.
To tu organizowano pierwsze oficjalne zawody narciarskie, to tu każde
zawody uświetniał swoją obecnością monarcha norweski i co dla nas chyba
najważniejsze, to tu nasz Adaś Małysz wygrywał swoje turnieje!!!
Odwiedzenie skoczni stało się zatem dla mnie - również kibica
sportowego - sprawą niemal honorową. Poza tym Holmenkollen to
kilkusetmetrowe wzgórze, z którego roztacza się bardzo ładna panorama
na całe Oslo i Oslofjorden.
Upał
nie ustępował - nie wiedzieliśmy, że w Norwegii może być aż tak
gorąco!!! Po odwiedzinach w Holmenkollen i ekscytującym zjeździe,
przyszedł czas na relaks nad jeziorem Bogstadvatnet - nieopodal
campingu. Nic tak nie orzeźwia jak kąpiel w lodowatej wodzie (ponoć
wyjątkowo ciepłej w tym roku [?]). Pozostaliśmy nad jeziorem już do
wieczora, właściwie do późnego popołudnia, bo fenomen białej nocy ma to
do siebie, że wieczór (zmierzch) w polskim rozumieniu jest w Norwegii
gdzieś około północy.
Dzień 4 17.07.2003
Długo
nie dało się wytrzymać w namiocie od rana. Znowu bardzo męczącyupał. Po
śniadanku i długiej kąpieli w zimnej wodzie zwinęliśmy dobytek i
opuściliśmy camping Bogstad. Wygodną ścieżką rowerową skierowaliśmy się
non stop w dół do centrum Oslo. Zatrzymaliśmy się przed Pałacem
Królewskim (Det Kongelige Slott) - oficjalną rezydencją monarchów
norweskich z początku XIX wieku. Przed upałem schroniliśmy się na
chwilę w zacienionych alejkach królewskiego parku. Jadąc główną ulicą
Oslo (Karl Johans Gate) mijaliśmy kolorowe klasycystyczne kamieniczki,
modernistyczne pomniki i fontanny. Naszą uwagę zwrócił gmach Teatru
Narodowego. Jeszcze niżej - na końcu głównej drogi - znajdował się
mały, zaciszny plac, to rynek miejski, na którego północno-wschodniej
pierzei stoi katedra (XVII wieczna). Lepiej prezentuje się od wewnątrz
niż z zewnątrz!!! Po wyjściu z kościoła zrobiło się kompletnie ciemno i
chwilę potem rozszalała się potężna burza. Szkoda tylko, że po godzinie
ulewy powietrze nadal było parne i duszne.
Gdy
troszkę przejaśniło się, ruszyliśmy w stronę Twierdzy Akershus. Od
strony morza jest ona ogrodzona potężnym kamiennym murem, z którego co
kilkanaście metrów wystają lufy lekko pordzewiałych armat, skierowanych
na nabrzeże portowe, na którym stał zacumowany olbrzymi prom pasażerski
o dźwięcznej nazwie Constellation. Sama twierdza to sympatyczny
teren spacerowy z kilkoma zachowanymi budowlami średniowiecznymi. W jej
sąsiedztwie, na nabrzeżu, stoi posępny, monumentalny budynek ratusza
miejskiego. To niezbyt urodziwe monstrum jest o tyle ważne, iż co roku
10 grudnia wręczana jest tu Pokojowa Nagroda Nobla.
Zmęczeni
zgiełkiem centrum Oslo postanowiliśmy troszkę odpocząć, dlatego też
pomknęliśmy na półwysep Bygdoy - tam zlokalizowanych jest kilka
interesujących muzeów z których my wybraliśmy - i gorąco polecamy - Muzeum
Łodzi Wikingów oraz Muzeum Kon Tiki. W pierwszym z nich
znajdują się 3 oryginalne łodzie wikingów z IX wieku. Drugie muzeum
poświęcone jest pamięci norweskiego podróżnika Thora Heyerdala, który w
latach 60-70-tych odbył szereg wypraw na papirusowych i bambusowych
tratwach, min. płynąc z Chile do Polinezji albo z Afryki do Ameryki
Północnej. Wspaniała jest również kolekcja pamiątek z wyprawy na Wyspę
Wielkanocną. Do podziwiania są oczywiście dwie oryginalne tratwy
(Kon-Tiki i RA II).
Tak
spędzone popołudnie tylko wzmogło w nas apetyt na dalsze poznawanie
norweskiej ziemi. Szybko opuściliśmy półwysep Bygdoy, kierując się
ścieżką rowerową w stronę Drammen. Przez pewien czas jechało się
całkiem fajnie. Ścieżka biegłą równolegle do autostrady. Ale już po 5
km gdzieś się urwała, więc pozostało nam kluczyć lokalnymi, wąskimi
drogami. Jechaliśmy więc przez malowniczo położone przedmieścia Oslo,
między czerwonymi domkami z czarnymi dachami, maleńkimi ogródkami z
równo przyciętą trawą i mnóstwem kwiatów, wśród wzgórz i pól uprawnych.
Zrobiło się jednak dość późno, w dodatku deszcz zaczął dokuczać, a sił
brakowało. Zatrzymaliśmy się na skraju lasu za miejscowością Asker. To
fajne i kameralne miejsce na nocleg!!!
Dzień 5 18.07.2003
W
nocy chyba nieźle padało, bo przed namiotem były duże kałuże!!!
Przywitały nas ciepłe promienie nieśmiało wyglądającego zza drzew
słońca. Szybkie śniadanie, zwijanie majdanu i o 10 byliśmy na trasie,
to znaczy na drodze z Asker do Royken. Dalsza jazda do Drammen to
spokojna droga wśród wzgórz, lasów i pól uprawnych. Co pewien czas
stromy zjazd, rzeka i stromo pod górę. Niewielki ruch samochodowy.
Kolejne mijane przez nas miejscowości nie różnią się w zasadzie od
siebie. Zwykle kilka zadbanych domów + zabudowania gospodarskie, stacja
benzynowa, przystanek autobusowy. Drammen wybiło nas z tej sielskiej
atmosfery - to dość ruchliwe i duszne miasteczko. Szybko je opuściliśmy
kierując się wzdłuż prawego brzegu rzeki Dramselva do Hokksund. Dla
ochłody i w nagrodę za szybki przejazd przez miasto, fundnęliśmy sobie
ponad kilogramowe lody karmelowe, które przyszło nam zjeść w
przydrożnym rowie :-)
W
miejscowości Hokksund przykra niespodzianka. Na prostej drodze zakaz
wjazdu dla rowerów, bez wskazania objazdu. Dziwaczne. Ale jakoś
obeszliśmy tę przeszkodę.
Droga
z Hokksund do Kongsberg należała do najgorszych na całym wyjeździe.
Długo żałowaliśmy, że nie pojechaliśmy objazdem dla rowerów. Był skwar,
żadnego cienia i wyjątkowo duży ruch samochodowy, a na dodatek droga
cały czas szła pod górę. Koszmar!!!! W końcu przełamaliśmy pasmo
górskie i rozpoczął się najpierw łagodny, potem bardziej stromy zjazd
do malowniczo położonego w dolinie rzeki Kongsberg. Szczęście
uśmiechnęło się do nas. Po przejechaniu kilku kilometrów na południe od
Kongsberg, na odchodzącej w bok drodze dostrzegliśmy mostek, za
mostkiem piękny sosnowy las, niewielką polankę, w dole górski potok.
Nie trzeba nam było szukać innego miejsca na nocleg. Potem długo
napawaliśmy się możliwością kąpieli!!!
Dzień 6 19.07.2003
Ciepły
poranek, orzeźwiająca kąpiel w górskim strumieniu, parę kanapek z
konserwą i można było ruszać w trasę - do Heddal!!! Jechaliśmy typowo
górską - wąską, pełną zakrętów szosą, wspinającą się stromo na
płaskowyż. Im wyżej wskrabywaliśmy się, tym widoki na otaczające nas
potężne szczyty górskie, jeziora i lasy stawały się piękniejsze. Na
jednym z zakrętów jakiś zgrzyt w Oli rowerze zburzył spokój podziwiania
tego niemal sielankowego krajobrazu. Przedni bagażnik całkiem wygięty,
wspornik opiera się o oponę, brakuje plastikowych podkładek pod zaciski
bagażnika na widelcu. No klęska. Jeszcze w dodatku podczas próby
ratowania - gwint w śrubie bagażnika się przekręcił. Cóż trochę nerwów
nas kosztowało naprawianie i prostowanie sprzętu. Za podkładki
posłużyło pocięte skórzane etui od noża, śruba jakoś dała się dokręcić,
Ola przepakowała cięższe rzeczy i całe jedzenie do tylnych sakw i można
było jechać dalej, ciekawe tylko jak daleko...
Zjazd
z płaskowyżu Skrimfjella do miejscowości Notodden zdecydowanie
rozładował emocje związane z awarią bagażnika. Myśl o niej szybko
wywiał nam z głów pęd powietrza rozpędzonych rowerów. Chwilę potem
spomiędzy przydrożnych brzóz wyłoniły się trzy wieżyczki XIII-to
wiecznego kościółka w Heddal - niewątpliwie największej atrakcji
turystycznej regionu przez który właśnie przejeżdżaliśmy, czyli
Telemarku. Kościół w Heddal jest największym z zachowanych w Norwegii
28 kościółków typu stav, czyli zbudowanych z drewna na planie
czworoboku - wyznaczonego przez wysokie słupy. Ściany tworzą pionowe
deski, wzmocnione poziomymi łącznikami. Do budowy nie używano gwoździ.
Drewno impregnowano naturalną żywicą. Kościół w Heddal został zbudowany
w 1200 roku. Z pierwotnego wystroju wnętrza zachował się fotel biskupa
i krucyfiks. Pozostałe elementy pochodzą z okresu po reformacji, w tym
wypadku z 1667 roku. Dodatkową atrakcją odwiedzonego przez nas miejsca
był autentyczny ślub, który właśnie się odbywał w Heddal.
W
dalszą drogę ruszyliśmy po pokrzepieniu się solidnym obiadem. W
miejscowości Orvella opuściliśmy główną drogę, kierując się na
północ w stronę Płaskowyżu Hardangervidda drogą nr 361. I tu znowu
powróciły: cisza, spokój, praktycznie żadnego ruchu samochodowego.
Droga prowadziła zboczem potężnego masywu górskiego, a po jej prawej
stronie rozciągało się olbrzymie jezioro rynnowe Tinnsjo. Co
pewien czas pojawiały się wykute w skale tunele o długości od 60 do
1400 m. Na szczęście wszystkie były doskonale oświetlone więc przejazd
sprawiał nam ogromną frajdę. Okolica tak nam się spodobała, że
postanowiliśmy zatrzymac się na nocleg - w końcu nie zawsze ma się
okazję przebywać w tak uroczym miejscu!!!
Dzień 7 20.07.2003
Słoneczko obudziło nas dość wcześnie. Znów piękna pogoda, ani jednej
chmurki na niebie, lekki wietrzyk. Po śniadaniu zeszliśmy nad jezioro,
żeby się wykąpać, ale woda była lodowata!!! Miłym zaskoczeniem było
natomiast ogromne nagromadzenie łodzi motorowych, żaglówek i kajaków,
jakie zaobserwowaliśmy. Była niedziela i Norwegowie całymi rodzinami
właśnie tak odpoczywali. Po szybkim spakowaniu się wyruszyliśmy w
dalszą drogę - lekki podjazd, a potem długo, długo w dół do
miejscowości Meal. A tam mały czerwony, drewniany budynek z kwiatami w
oknach - to stacja kolejki wąskotorowej Rjukanbannen. Nieopodal
osobliwość techniczna - parowy prom kolejowy D/f Ammonia. Kolejkę
Rjukan wybudowano w 1909 roku, w celu dostarczania materiału do budowy
elektrowni wodnej i osady Rjukan.
W
końcu dotarliśmy do Rjukan. Miejscowość jest wciśnięta w wąską dolinę
między potężnymi masywami górskimi - cicha i kameralna. Kilometr za
centrum rozpoczął się żmudny i morderczy podjazd na Płaskowyż
Hardangervidda. Pokonywaliśmy serpentynę za serpentyną z ogromnym
wysiłkiem. Nagrodą za włożony wysiłek miał być wodospad Rjukanfoss,
położony na skraju płaskowyżu, ale ze względu na działającą elektrownię
wodną, okazał się jedynie ledwo dostrzegalną stróżką wody. O wiele
większe wrażenie zrobił na nas wąwóz, w który spadała woda z
Rjukanfoss. Kilka przejechanych tuneli i już jechaliśmy po płaskowyżu.
Krajobraz niemal niezmienny przez kolejne kilkanaście kilometrów.
Karłowaty las lub kosodrzewina, co pewien czas jakieś niewielkie
jeziorko i kopulaste szczyty niewysokich gór. Droga to lekko się
wznosiła, to znowu opadała, w końcu zaczęła stromo sprowadzać nas z
płaskowyżu nad jezioro Totakvatnet. Jadąc wzdłuż północnego brzegu
jeziora wjechaliśmy w ciemny bór sosnowo-brzozowy. Otaczały nas strome
skaliste góry, a niemal z każdego załomu skalnego sączyła się strużka
wody, tworząc niewielki wodospad. Mijaliśmy typowe rolnicze osady
norweskie tak różne od polskich - kilka czerwonych domków mieszkalnych
oraz zabudowań gospodarskich, pastwiska i niewielkie poletka zbóż
wciśnięte w zbocza górskie. Gdy na asfalcie widzieliśmy nasze bardzo
długie cienie, a nad jeziorem czarne chmury intensywnie wypiętrzające
się postanowiliśmy zatrzymać na nocleg. Strome skały z jednej strony
drogi oraz jezioro z drugiej skutecznie ograniczyły możliwości
poszukiwania miejsca biwaku. Skorzystaliśmy więc z uprzejmości
mieszkanki osady Va, lokując nasz namiot w jej ogrodzie, nad samym
brzegiem Totakvatnet.
Rozszalała
się potworna burza. Na szczęście cały nasz dobytek został dobrze
zabezpieczony, a pod ręką mieliśmy również produkty spożywcze na
kolację. Pioruny były przerażające, wiał do tego bardzo silny wiatr od
jeziora. Ten swoisty spektakl trwał dobre 4 godziny, a ulewa
towarzyszyła nam przez całą noc. Trudno było zmrużyć oczy!!!
Dzień 8 21.07.2003
Nareszcie jakaś odmiana. Tydzień upałów dał nam się mocno we znaki,
więc nawet ucieszyliśmy się, akurat przetoczył się jakiś chłodny front
atmosferyczny, przynosząc ulgę nam i chyba wszystkim Norwegom!!! Szkoda
tylko że wraz z ochłodzeniem nieustannie kropiło, chwilę potem padało,
a zaraz potem lało!!! Namiot burzę wytrzymał - to najważniejsze -
rowery, sakwy, ciuchy suche!!! Bardzo leniwie rozpoczęliśmy pakowanie.
Gospodyni zaproponowała nam oglądanie telewizji na tarasie swojego
domku, ale podziękowaliśmy. Odczekaliśmy jeszcze ze trzy ulewy,
grzecznie podziękowaliśmy za serdeczne przyjęcie, wskoczyliśmy na
rowery i ruszyliśmyw drogę. Z początku było nieźle - mżawka, ale gdy
rozpoczął się zjazd do Haukeli, to tak jakby ktoś lał na nas wodę
wiadrami. Najgorsze było to, że podczas zjazdu nie widzieliśmy
kompletnie nic - drogi, zakrętów, samochodów z przeciwka - tak mieliśmy
oczy zalane przez deszcz!!!! Jak na ironię losu w Haukeli wyszło
słońce!!! Zatrzymaliśmy się więc na stacji benzynowej przy głównej
drodze aby posilić się i przede wszystkim wysuszyć.
W dalszą drogę - do Roldal (droga krajowa E 134) ruszyliśmy całkiem
nieźle wysuszeni. I co z tego. Krótki podjazd wystarczył. Opuściliśmy
strefę słońca, a z nisko zawieszonych chmur znowu padał deszcz. Szkoda
było nam jechać w takiej scenerii, tracąc nie tylko siły ale i widoki.
Zdecydowaliśmy się przerwać podróż w okolicach Haukelisenter, a
ponieważ nie było żadnego kameralnego miejsca na nocleg, wybraliśmy
prywatny parking samochodowy na nasz chwilowy domek. Gdy zacząłem
rozstawiać namiot - w deszczu ma się rozumieć - na parking podjechał
elegancki samochód. Wysiadło z niego małżeństwo około 40-stki i ruszyli
w naszym kierunku. Zamarłem, nie wiedziałem czy mam zwijać namiot i
uciekać, czy przepraszać. Tymczasem państwo grzecznie się przedstawili,
przywitali i zapytali czy nie jesteśmy przemoczeni, czy nie
chcielibyśmy napić się herbaty. Potem wyjaśnili że to jest ich parking,
bo mieszkają w domku po drugiej stronie rzeki, gdzie nie ma dojazdu. Z
ciekawością wysłuchali naszych wrażeń z pobytu. Oczywiście nie widzieli
przeszkód na nasze pozostanie na parkingu, co więcej zapytali, czy
wyjeżdżając następnego dnia o 8 rano nie obudzą nas i czy w związku z
tym nie jest to zbyt wczesna godzina. Bardzo byliśmy zadziwieni tą całą
sytuacją. Chwilę potem podziwialiśmy z naszego namiotu dwie piękne
tęcze, które utworzyły się nad Haukelisenter.
Dzień 9 22.07.2003
Gdy obudziliśmy się o 8 rano samochód miłych Norwegów jeszcze stał
nieopodal naszego namiotu. Zdążyliśmy się spakować, zjeść śniadanie gdy
przyszli, pozdrowili nas i odjechali - zapewne do pracy. My zaś
ruszyliśmy ku fiordom, z niepokojem patrząc na wciąż zachmurzone niebo.
A miał to być dzień wyjątkowy - Oli urodziny, dlatego wspólnie
życzyliśmy sobie aby był słoneczny i pełen niezapomnianych wrażeń.
Całe
przedpołudnie spędziliśmy klucząc serpentynami na płaskowyż
Haukelifjell. Po drodze kilka krótszych i jeden dłuuuuugi tunel. Ten
ostatni przysporzył nam trochę stresu, bowiem prowadził stromo pod
górę, przez co mieliśmy okazję nawdychać się niezłej dawki spalin
mijających nas autokarów, olbrzymich tirów i zwykłych samochodów
osobowych. Ale jakoś udało się pokonać tę przeszkodę. Przez szczytową
część płaskowyżu przejechaliśmy tzw. starą drogą omijającą
bardzo długi i zamknięty dla rowerów tunel. Ta stara droga
okazała się bardzo widokowa, przechodząca przez posępne górym - o ileż
przyjemniejsza niż tunelowe towarzystwo ciężarówek. Tu spotkaliśmy
rodzinę z Danii. Dzieciaki nie mogły nadziwić się, że w środku lata
mogą rzucać się śnieżkami. Inna sprawa, że faktycznie pierwszy raz
podczas wyjazdu świeży śnieg lezy przy drodze. Duńczycy pozdrowili nas
gorąco. Na szczyt płaskowyżu wjechaliśmy wąską i krętą drogą. Sceneria
stawała się jeszcze bardzej groźna i posępna - a otaczały nas
szaro-zielone masywy górskie z białymi śnieżnymi szczytami oraz
niewielkie jeziorka u ich podnóży. I wreszcie szczyt płaskowyżu
Haukelifjell. To ważny moment nie tylko ze względu na rozległą
panoramę. Tu bowiem przebiega granica Telemarku i Hordalandu -
pierwszej na naszej trasie krainy fiordów.
Po
krótkim postoju na szczycie płaskowyżu Haukelifjell wjechaliśmy do
krainy fiordów. Krótki okrzyk HORDALAND i teraz czekało
nas to, co przez cały wyjazd było elementem niewątpliwie bardzo
oczekiwanym. Zjazd, długi, bardzo długi :-). Najpierw uważnie, powoli -
bo stara droga kluczyła niemiłosiernie, a do tego wilgoć powodowała, że
nawierzchnia była dość śliska, potem, gdy znaleźliśmy się z powrotem na
głównej E 134 - szybko, może za szybko, ale wspaniale!!! Rower nie mógł
rozpędzić się więcej niż 60 km/h. Sakwy dawały zbyt duży opór
powietrza. A szkoda. W tym szaleńczym pędzie jedynymi przeszkodami były
co rusz wyrastające nam na drodze krótkie tunele. Przed jednym
rozejrzeliśmy się i nie bacząc na nic wpadliśmy z impetem do środka.
Pędziliśmy przerażająco szybko. Migotały tylko lampy zawieszone na jego
suficie. Dziwne, że tak długo nim jechaliśmy. Miał mieć 170 m, nie nie,
okazało się, że zjadło nam jedno zero. 2 km pod jakąś tam górą z
prędkością niemal 60 km/h. Ale jazda. Ola długo potem dochodziła do
siebie.
Wjechaliśmy
w cichą, spokojną dolinkę Roldalen. Wreszcie troszeczkę
spokoju, wiatr nie wieje i deszcz tak jakby trochę mniejszy. W
miejscowości Roldal u podnóża potężnych gór przycupnął w XII wieku
niewielki, ale bardzo urokliwy drewniany kościółek typu stav.
Kiedyś był najważniejszym po Trondheim miejscem pielgrzymek. Ponoć
zachowany krucyfiks, wiszący nad ołtarzem posiadał cudowną moc
uzdrawiania. Długo podziwialiśmy wspaniale zachowane oryginalne freski,
krucyfiks i rzeźby, ciesząc się jednocześnie ciepłym wnętrzem świątyni.
Ponoć dla podróżnych jadących na zachód Norwegii (czyli i nas) - to
ostatnie tak ciepłe miejsce!!!
Zakupy
w markecie nieopodal kościółka przeciągaliśmy w nieskończoność, patrząc
na płaczące niebo. W końcu jednak nadszedł ten moment, kiedy
trzeba było wsiąść na rower i popędzić skąpaną w nieustannie padającym
deszczu drogą. A była to droga wynosząca nas ponad dolinę Roldalen na
płaskowyż Roldalfjell, więc znowu ciężki oddech, mimo
chłodu z czoła skapywały krople potu i deszczu, każdy zakręt stawał się
idealnym argumentem do krótkiego postoju. Na końcu podjazdu (po ok. 10
km od Roldal) na drodze wyrósł tunel - długi na 3 km, a za nim miał być
jeszcze jeden 2 km. Nie było zakazu wjazdu dla rowerów, ale pomni
doświadczeń z pokonywania długich tuneli pod górę postanowiliśmy
poszukać innej alternatywy.
Zupka
chińska w zimny, deszczowy dzień smakuje jakoś tak wyjątkowo.
Popatrzyliśmy jeszcze przez chwilę na sznur ciężarówek niknących w
otchłani tunelu i ruszyliśmy w swoją stronę, kolejną już starą drogą.
Zrobiło się posępnie i dziko. Drogę otaczały wielkie zwałowiska
kamieni, szare szczyty gór i małe jeziorka. Co jakiś czas mijaliśmy
potok albo mały wodospad. Gdzieś na skale pojawiła się kozica, skąpe
kępki trawy ze smakiem zjadały owieczki. 4 km serpentyn, a my nadal
widzimy wjazd do tunelu. Teren wypłaszczył się, deszcz przestał
wściekle uderzać w nasze kaptury, chyba to tu - Roldalfjell.
Trochę tak jak w naszych Tatrach, tyle że na Przełęcz Krzyżne nikt
nigdy nie wjedzie na rowerze. Droga powoli zaczęła sprowadzać nas w
dół. Zobaczyliśmy chyba z 15 serpentyn, a w dole główną drogę,
wypadającą z jednego tunelu, wprost w kolejny. Fajnie było tak sobie
zjeżdżać tą starą drogą, na końcu której czekał na nas urokliwy
wodospad.
Dalej
szaleństwo zjazdu do Skare. Po raz pierwszy dzisiejszego dnia
wyszło słoneczko!!!! Wiedzieliśmy, że teraz przez długi czas będziemy
delektować się jazdą w dół, aż do samego Hardangerfjorden. Nie
kręcę a jadę... ale bajer ... Za Skare wjechaliśmy w strefę
chmur warstwowych. To nie wróżyło niczego dobrego. Na efekty nie
czekaliśmy długo. Kap kap kap... Minęliśmy potężny Latefossen
- e jutro tu przyjedziemy, może słońce będzie. Teraz tylko pozostało
nam znaleźć płaski skrawek norweskiej ziemi - za mostem, nad rwącą
rzeką, super!!!
Dzień 10 23.07.2003
Ale
lało przez całą noc. No i fajnie, bo gdy wróciliśmy pod wodospad Latefossen
znad drobinek rozproszonej wody wyszło słoneczko, tworząc niesamowitą
grę kolorów wokół wodospadu. Długo podziwialiśmy ten zakątek, podobnie
jak wielu turystów, którzy spoglądali z podziwem, zachwytem i respektem
nad siłą i pięknem natury. Odjechaliśmy na północ w stronę Oddy. Kilka
kilometrów za Latefossen naszym oczom ukazał się kolejny potężny
wodospad Viefossen spadający ze 160 m wysokości skał tym
razem po zachodniej stronie doliny. Droga wciśnięta między dno rwącej
rzeki a potężne skały sprowadziła nas nad brzeg dziwacznie zielonkawego
jeziora Sandvenvatnet. Chwilę później wjechaliśmy do Oddy.
Dłuższy postój wypadł na stacji benzynowej - łazienka z ciepłą wodą,
drugie śniadanie, suszenie wszystkiego co nie doschło od poprzedniego
dnia, bo słońce paliło coraz mocniej i tylko nieliczne chmurki
kłębiaste wędrowały po niebie.
Po
wyjechaniu z Oddy po raz pierwszy ujrzeliśmy Hardangerfjorden.
Wciśnięty między potężne góry, o zielonkawej barwie, szeroki na 400 m,
lekko pokręcony, nikł gdzieś wśród łańcuchów górskich. Podziwialiśmy
odbijające się w spokojnej toni fiordu kolorowe domki kolejnych
mijanych wiosek i zalesione szczyty gór. A wioski usiane były
niezliczoną ilością kwiatów. Najbardziej rozbawiły nas udekorowane
kwieciem przystanki autobusowe. Ślinka ciekła nam, gdy przejeżdżaliśmy
obok plantacji malin, czereśni i truskawek. Niepostrzeżenie za plecami
wyrósł nam różowawy lodowiec Folgefonn. Po 42 km
dotarliśmy do skąpanej w ciepłym, popołudniowym słońcu wioski Utne.
Nad brzegiem fiordu stało kilka domków, sklepik i idealnie biały
drewniany kościółek. Uroczo. Nie zabawiliśmy jednak długo w tej
krainie, jak z bajki, bowiem na nabrzeże nadpłynął prom, do Kvandal.
Wreszcie doczekaliśmy się mozliwości przepłynięcia tą słoną rzeką
- fiordem. Jest to uczucie trudne do opisania. Z każdym przebytym przez
prom metrem krajobraz zmienia się, jak na filmie. Naszym oczom ukazują
się do tej pory nie widziane odnogi fiordu, a przebyta droga niknie
gdzieś za kolejną skałą. Szkoda że film trwa tylko kwadrans -
dopłynęliśmy do Kvandal.
Droga z Kvanndal nosi miano drogi turystycznej Turistveg Hardanger 7.
Wije się nad największą z odnóg fiordu, co rusz wpadając do wykutego w
skale tunelu. Trudno jest sobie nawet wyobrazić jak ta droga była
budowana. Pędząc tak w stronę Bergen zaczęliśmy rozglądać się za czymś
na kształt polanki, pseudo płaskiego skrawka terenu. Jeszcze postój na
czekoladę, bo końca poszukiwań nie było widać... fajny wiszący most nad
północną odnogą fiordu w Ostese i nadzieja... - jest zjazdka,
nieoświetlony tunel, skały, urwisko, jakiś dom i trochę trawy w
ogródku. Tu zostaniemy, w ciszy i ze wspaniałym widokiem na fiord!!!
Dzień 11 24.07.2003
Typowy początek dnia: kąpiel pod stróżką sączącej się ze skał lodowatej
wody, brrr... konserwacja rowerów, śniadanie w otoczeniu zalesionych,
kopulastych zboczy górskich i fiordu. Do Norheimsund kręciło nam się
bardzo ciężko. To dziwne, bo droga właściwie bardziej biegła w dół niż
pod górkę, był niewielki ruch samochodowy no a my przecież zdążyliśmy
wypocząć. Zatrzymaliśmy się więc na krótki postój nad brzegiem fjordu w
Norheimsund, a spacer do ulubionego sklepu Rema 1000 na zakupy
(tradycyjnie już zaopatrzyliśmy się w chleb, parówki, kefir i dżem)
przywrócił siły i ochotę do jazdy. Kilka kilometrów za Norheimsund
zatrzymaliśmy się przy uroczym wodospadzie Steindalsfossen. Okolica jak
z folderu turystycznego: soczyście zielona, kwiecista łąka, las
brzozowo-sosnowy, niewysokie łagodne szczyty gór i ten wodospad,
spadający ze stopnia skalnego niczym welon panny młodej. Niewątpliwą
atrakcją wodospadu jest możliwość przejścia pod nim, a właściwie za
spadającą z ogromnym łoskotem wodą. Ciekawe wrażenie!!!
Ciężko pedałowało się pod górę, wyjeżdżając z kotliny w której
przycupnęło Norheimsund, na kolejny wysoko wyniesiony płaskowyż. Przed
nami kilkanaście kilometrów serpentyn i tuneli - tych najgorszych,
wijących się w górę!!!. Bardzo wyczerpani dotarliśmy na szczyt
płaskowyżu, gdzie długo delektowaliśmy się lekko roztopioną mleczną
czekoladą i lodowatą, źródlaną wodą. Dalej droga poprowadziła nas lekko
unosząc się, to znowu opadając, przez malutkie wioseczki (Tokogjelet,
Kvamskogen) o charakterze rolniczym. Mijamliśmy więc farmy, pastwiska z
pasącymi się krowami, owcami i kozami, a także letniskowe hytty
przycupnięte w najbardziej wymyślnych miejscach. Otaczały nas łagodne,
zielonkawe szczyty gór raz po raz rozcięte głęboko wciętą doliną
rzeczną.
W jednej chwili krajobraz zmienił się w bardziej surowy, niedostępny.
Zginęły za plecami ostatnie oznaki cywilizacji, wyrasta biała smuga
wodospadu, promienie słońca odbijają w błękicie wody fiordu. Najpierw
powoli, a potem już zdecydowanie szybciej zaczęliśmy zjeżdżać w stronę
Samnangerfjorden, co chwila wpadając w jakiś tunel. Przed jednym z nich
zakaz wjazdu dla rowerów i objazdka - odbiliśmy do małej miejscowości
Tysse urokliwie położonej nad brzegiem fiordu, by chwilę potem wrócić
do głównej drogi po drugiej stronie tunelu. myśl).
Wdrapując się niemiłosiernie dotarliśmy do Trengereid - rozjazdka,
rondo, stacja benzynowa, drogowskaz na Bergen. Po chwili odpoczynku już
pędzilismy tym razem w dół, ale prosto w tunel !!! 700 m pod ziemią w
dużym ruchu. Sprzeczne uczucia pojawiły się gdy jadąc tunelem zaczął
migotać wyjazd. Wraz ze zbliżaniem się do niego ogarniała nas radość że
to już i przerażenie, bo widzieliśmy kolejny tunel (jak potem okazało
się ponad 3 km długi) przed nami. Na szczęście droga prowadziła cały
czas w dół!!! ale pokonywanie tuneli na głównych drogach ze sporym
ruchem samochodowym nie należy do przyjemności. Chwilę potem okazało
się, że nie zauważyliśmy jakiejś tajemniczej rowerowej ścieżki, a kilka
kilometrów pod ziemią z wściekle warczącymi ciężarówkami przejechaliśmy
nielegalnie, łamiąc norweskie przepisy ruchu drogowego. Z opresji
wybawiła nas przypadkowo spotkana Brytyjka, która wskazała
alternatywną, ładną drogę omijającą kolejne długie kilometry tuneli.
Tym sposobem, z przygodami i niemałymi emocjami dotarliśmy do campingu
Lona pod Bergen, gdzie postanowiliśmy zatrzymać się na 2 noce. A
camping okazał się całkiem znośny cenowo (70 NOK/2os./noc tyle że
osobno płaciło się za korzystanie z prysznica: 10 NOK/5min; i z kuchni:
20NOK/20min) i ładnie położony nad jeziorem. Zmęczeni długim dniem
jazdy i pokaźnym bagażem wrażeń szybko zasnęliśmy, ale nie na długo, bo
w środku nocy rozszalała się wichura i ulewa, która skutecznie
uniemożliwiała spanie!.
Dzień 12 25.07.2003
Nieco niewyspani podnieśliśmy się z nadzieją ujrzenia słońca.
Najważniejsze, że z zewnątrz nie dochodziły niepokojące odgłosy wiatru
i deszczu. Poranek był jednak pochmurny, a deszcz wisiał w powietrzu.
Długo siedzieliśmy przy śniadaniu obserwując z zaciekawieniem sąsiadów
delektujących się dorodnymi marchewkami. W końcu, gdy zostało im
jeszcze pół miski przysmaków, a zza chmur wyszło słońce, chwyciliśmy
rowery i z nieopisaną lekkością (cały bagaż został w namiocie) i
impetem ruszyliśmy w stronę centrum Bergen (15 km od campingu). Od
Nesttum jechaliśmy pięknie poprowadzoną i doskonale oznaczoną ścieżką
rowerową.
Zwiedzanie
Bergen zajęło nam cały dzień. To bardzo urocze miasteczko, położone
między fiordem a pasmem górskim. Niewątpliwie najmilej z pobytu w
Bergen będziemy wspominać spacer wąskimi uliczkami zabytkowej dzielnicy
- nabrzeża Bryggen. Tam bowiem zachowało się 62 oryginalnych
drewnianych domów kupców z czasów świetności miasta (XVI-XVIII wieku).
Dzielnica zachowała swój dawny klimat, dzięki czemu przez chwilę
mogliśmy się poczuć, jakby w tym miejscu czas się zatrzymał kilkaset
lat temu - stara piekarnia, sklepiki rybne, poddasza, zakamarki, nawet
trudne do wyobrażenia drewniane ulice. Poza tym odwiedziliśmy zachowane
do czasów współczesnych fragmenty średniowiecznej twierdzy Bergenhus,
romański kościół Mariankirke oraz katedrę gotycką Domkirke. Ciekawe
wrażenie robi także spacer wzdłuż głównej ulicy miasta -
Torgallmeinnenningen, usianej zielonymi skwerami, pełnej pomników i
fontann, otoczonej kolorowymi kamieniczkami z okresu od renesansu do
klasycyzmu. W drodze powrotnej na camping odwiedziliśmy odrestaurowany
w 1997 roku kościółek typu stav - Fanfort, który spłonął na początku
lat 90-tych XX wieku.
Dzień 13 26.07.2003
Spokojna noc na Lona Camping pozwoliła na dobry wypoczynek. Niestety
pogoda nie napawała optymizmem. Ciężkie chmury zgromadziły się nad
szczytami gór otaczającymi jezioro, nad którym rozstawiony był nasz
namiot. Ale nie zrażeni aurą zwinęliśmy cały nasz dobytek,
pozdrowiliśmy sąsiadów, znów zajadających się marchewkami i ruszyliśmy
w dalszą drogę, paradoksalnie wracając do miejscowości Trengereid, tyle
że uważnie obserwując znaki, aby nie wpaść w ciąg koszmarnych tuneli.
Jechaliśmy więc wąskimi, kompletnie zapomnianymi (to nie znaczy, że źle
utrzymanymi) drogami, mijając małe miejscowości rozsiane na stokach
potężnych gór. Pogoda powoli poprawiała się. W Trengereid okazało się,
że wybrana przez nas droga do Voss przecina wiele górskich zboczy
krętymi tunelami, bez żadnych objazdów rowerowych do Dale. Nie było
wyjścia, podjęliśmy wyzwanie, nie wiedząc nawet, w którą stronę będzie
nachylona droga w tunelu. Dzięki tej decyzji przejechaliśmy przez
najdłuższy na naszej norweskiej trasie tunel (prawie 4 km długości), a
trzeba przyznać że jest to wrażenie niesamowite, kiedy pędzi się w
dół:-), gdzieś głęboko pod ziemią, bez możliwości odetchnięcia świeżym
powietrzem przez dobrych kilka minut. Na szczęście podczas przejazdu
przez ten tunel nie minął nas żaden samochód! Potem, w drodze do Dale
jeszcze kilkakrotnie zmuszeni byliśmy do wjazdu w głąb ziemi (tunel o
długości 1700 m, 7x800 m i kilka krótszych). Tyle że wszystkie tunele
szczęśliwie dla nas były dobrze oświetlone i prowadziły w dół. Nie mogę
sobie wyobrazić pokonania tej drogi w przeciwnym kierunku!!!
W
Dale przyszło ukojenie naszych tunelowych obaw. Po krótkim postoju na
stacji benzynowej, gdzie zjedliśmy obiad, zjechaliśmy z głównej drogi
E16 na południowy wschód - na tzw. starą drogę do Voss,
prowadzącą objazdem wysoko przez Płaskowyż Hamlagrofjell. We wreszcie
świecącym słońcu przyszło nam się zmagać z koszmarnie stromym
podjazdem, wąską, dziurawą drogą, bynajmniej nie pozbawioną tuneli.
Choć te były krótkie, ale za to nieoświetlone. Na jednym z zakrętów
minął nas pędzący w dół uśmiechnięty rowerzysta. Ależ mu zazdrościliśmy
tej lekkości jazdy. Podjazd skończył się przy sztucznym spiętrzeniu
wody. Odtąd jechaliśmy wzdłuż jezior położonych na szczycie płaskowyżu.
W świetle lekko pożółkłego już słońca, pięknie wyglądały małe, kolorowe
domki mijanych miejscowości (Fosse, Oye, Brekke, Berge). W jednej
takich właśnie wiosek, w otoczeniu kopulastych gór i zielonych pastwisk
przycupnął mały, kamienny kościółek. Uroczo wyglądał!!!
Nad
płaskowyż nadciągnęły deszczowe chmury z zachodu i bardzo szybko
sielski krajobraz przerodził się w dość tajemniczy, nawet groźny.
Zrobiło się mgliście, zimno i zaczął padać deszcz. Nie czekając długo
na poprawę pogody, rozpoczęliśmy poszukiwania dobrego miejsca na
nocleg, ale przez wiele kilometrów te poszukiwania nie przynosiły
żadnych efektów. Deszcz przestał padać, wiatr rozdmuchał chmury, a my
wciąż byliśmy na rowerach. Wreszcie z za zakrętu wyłoniła się ławeczka,
odrobina płaskiego, trawiastego terenu. W dole widać było jezioro
Hamlagrovatnet, a w górze posępne, częściowo zakryte chmurami góry.
Nieopodal dochodził dźwięk szemrzącego o skały strumienia. W jednej
chwili rowerki zatrzymały się przy ławeczce, a my już budowaliśmy nasz
domek!!! Później była gorąca herbata, kolacja i wspaniałe kisielki.
Dzień 14 27.07.2003
Mokra trawa, mokry namiot i mokry asfalt na drodze. Niestety poranek
przywitał nas chłodem i mżawką. Jeszcze nie zdążyliśmy na dobre
wychylić się z namiotu po śniadaniu, gdy wyszło słońce i na szczęście
towarzyszyło nam już tak przez wiele godzin.
Zaledwie
5 km od miejsca biwaku na Płaskowyżu Hamlagrofjell, rozpoczął się długo
przez nas oczekiwany zjazd. Tym razem nie mogliśmy pozwolić sobie na
szaleństwo. Droga była bardzo kręta, biegła przez las, więc słońce nie
zdołało wysuszyć asfaltu po porannej mżawce. Notabene drogę ulubiły
sobie owce. Czuły się na niej zupełnie bezkarne, chyba przyzwyczajone
do niemal znikomego ruchu. W ekwilibrystyczny sposób byliśmy zmuszeni
wymijać je, co przysporzyło wielu wesołych sytuacji!!!
W Voss pierwsze kroki skierowaliśmy do zabytkowego,
wczesnośredniowiecznego, kamiennego kościółka, skąd dobiegały głosy
śpiewów i organów. Z zaciekawieniem zajrzeliśmy do środka i dopiero
wtedy uświadomiliśmy sobie, że jest niedziela, a wszyscy mieszkańcy
pobliskich miejscowości zgromadzili się na cotygodniowym nabożeństwie.
Zostaliśmy na całej mszy. Tu wypada uzupełnić, że 93% Norwegów uważa
się za wierzących, a zdecydowanie dominującą religią jest luteranizm. W
czasie mszy ksiądz (pastor) pozdrowił w języku angielskim wszystkich
zgromadzonych turystów (w tym i nas zapewne), krótko objaśnił obrządek
i prosił o cichą modlitwę. To bardzo ładny akcent wizyty w Voss.
Przecież nabożeństwo odbywało się po norwesku.
Pokrzepieni Słowem Bożym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zatrzymaliśmy się na rogatkach Voss. Olę dopadł wielki i nieposkromiony
głód, a pobliska stacja benzynowa kusiła wieloma przysmakami. Skusiła
się na wspaniałego hot-doga z 8 sosami (szkoda tylko, że kosztował
równowartość 6 bochenków chleba!!!). Wizyta na stacji benzynowej
okazała się owocna również z innego względu. Wywiązała się tam
baaaaardzo sympatyczna rozmowa z dwójką starszych turystów z Anglii,
którzy nie chcieli uwierzyć, że my już tyle kilometrów przejechaliśmy
na kruchych rowerkach.
Trzymając
się głównej drogi E16 skierowaliśmy się na północ. Droga systematycznie
wznosiła się, a krajobraz za Voss stał się surowy . Kwieciste łąki,
pastwiska, i farmy ustąpiły miejsca stromym, gnejsowym górskim stokom,
gdzieniegdzie porośniętym lasem sosnowo-brzozowe, a nasza droga wiła
się coraz bardziej krawędzią doliny niewielkiej górskiej rzeki. Z nikąd
wydawać by się mogło nadciągnęły chmury i zrobiło się jeszcze bardziej
posępnie. Deszcz nieźle nas zmoczył, ale chwilę później wiatr i pęd
powietrza wysuszył ubrania. 20 km na północ od Voss znajduje się nie
lada osobliwość przyrodnicza okolicy. Piękny, potężny wodospad
Tvindefossen. Spada kilkoma kaskadami z wysokości 160 m. Trudno opisać
jego urodę, jednak bezdyskusyjnie należy do ścisłej czołówki oglądanych
przez nas wodospadów!!! (My się śmiejemy, że i dla Japończyków ten
wodospad musi być znaczącym motywem fotograficznym, bowiem na parking
nieopodal równo z nami podjechało aż 6 autokarów z turystami z odległej
Azji).
Rondo
w Vinje - krótka chwila namysłu, dokąd jechać: Vangsnes (kościółki a w
dalszej perspektywie łatwiejsza i krótsza droga do lodowca, czy
Gudvangen (przeprawa przez największy i najgłębszy fiord na Ziemi, ale
i długi, stromy podjazd na najwyższą przełęcz Europy Północnej w
dalszej perspektywie - jedziemy do Gudvangen.
W
Oppheim, na ławeczce nieopodal jeziora, zbieraliśmy siły i wiarę w
pokonanie ponoć najbardziej stromego w całej Norwegii odcinka drogi.
Makaron z sosem pomidorowym i dwie tabliczki czekolady miały nam w tym
skutecznie pomóc. Ależ byliśmy zdziwieni gdy chwilę potem, zaraz po
zjeździe na drogę turystyczną Turistveg Stalheim bez
najmniejszego wysiłku znaleźliśmy się na jej szczycie, przy hotelu
Stalheim, jednocześnie wjeżdżając do kolejnej krainy fiordów SOGN
OG FJORDANE. Okazało się, że czeka nas potwornie stromy 2 km zjazd
(a nie podjazd) - 20% nachylenia drogi - to właśnie ten odcinek drogi
jest niebywałą atrakcją turystyczną. Z sercem w gardle rozpoczęliśmy
zjazd, no bo co by z nami było gdyby linki hamulcowe nie wytrzymały
obciążenia???. Już na drugim zakręcie niespodzianka. Punkt widokowy na
wodospad Stalheimsfossen. Zaraz dalej pięknie odsłonił
się głęboko wcięty wąwóz Stalheimskleive. Nie zdołaliśmy
pokonać kolejnego zakrętu, gdy nieznośny ryk silnika zaabsorbował całą
naszą uwagę. To z przeciwnego kierunku skrabał się do góry turystyczny
autokar VOLVO i mógłby nas staranować, bo droga jest na tyle wąska, że
ledwo on sam się na niej zmieścił. Musieliśmy zejść z rowerów i
przytulić się do otaczających drogę skał, by ujść cało z opresji. Z
okien autobusu wychyliły się roześmiane twarzyczki, coś tam krzyczały,
wesoło do nas machały, pozdrawiały, raz po raz błysnęły flesze. Na
chwilę "MY" staliśmy się większą atrakcją niż wodospad, wąwóz i cała
pokręcona droga!!! Autokar z mozołem i niemałym trudem zniknął za
zakrętem, a my mogliśmy kontynuować zjazd w dół. Na samym końcu tej
emocjonującej drogi, zaraz za mostem, odbijała w lewo niepozorna
ścieżka. Nie nadawała się do jazdy na rowerze. Doprowadziła nas pod sam
kocioł eworsyjny wodospadu Stalheimsfossen. Mogliśmy z podziwem
patrzeć na kotłującą się wodę i wsłuchiwać się w jej szum. Ponieważ
było już dość późno, okolica była całkiem pusta.
Wyjechawszy
z drogi turystycznej Turistveg Stalheim na główną - E16 -
pomknęliśmy wprost do Gudvangen. Nie chcieliśmy zatrzymać się na nocleg
na jednym z 4 mijanych campingów, dlatego podążyliśmy w stronę zarośli
towarzyszących przepływającej nieopodal drogi rzece. I to był strzał w
dziesiątkę. Wylosowaliśmy tym samym najpiękniejsze miejsce noclegowe
jakie tylko można było sobie wymarzyć. Z jednej strony górska rzeka, z
drugiej zaś niemal pionowa ściana skalna o wysokości ok. 500 m, z
której spada fantazyjny wodospad trzema cieniutkimi wstęgami. Namiot
rozstawiliśmy na niewielkim łączce i z dużą satysfakcją przez chwilę
podziwialiśmy okolicę!!!
Dzień 15 28.07.2003
Wcześnie zadzwonił dziś budzik w komórce. Mimo to nie mogliśmy przez
dłuższą chwilę otrzeźwieć. Nerwowe pakowanie, nie było czasu nawet na
kawę, nie wspominając o czymś na ząb. Sakwy już przypięte do rowerów
czekały na towarzystwo namiotu i karimat. Z impetem przejechaliśmy
drewniany mostek, mokrą od nocnego deszczu i porannej rosy łąkę i
wjechaliśmy wprost na drogę prowadzącą do przystani promowej w
Gudvangen. Niby czasu jeszcze nam trochę zostało, ale było nerwowo. W
końcu dotarliśmy do promu, wjechaliśmy na pokład i ku naszemu
zaskoczeniu prom natychmiast odpłynął (10 minut przed czasem!!!).
Gdybyśmy się spóźnili, mielibyśmy wymuszony czterogodzinny (do 12:15)
postój. Tak rozpoczęła się przygoda z SOGNEFJORDEN - największym
i najgłębszym fiordem na Ziemi.
Rejs
zaczął się od przepłynięcia kilkudziesięciokilometrowego odcinka fiordu
Noeroyfjorden - bardzo wąskiego i silnie
pokręconego. Z każdą minutą odsłaniały się nowe szczyty potężnych Gór
Skandynawskich inne nikły. Olbrzymie wrażenie zrobił na nas moment
połączenia się dwóch skrajnych odnóg Sognefjorden. Fiord którym
płynęliśmy - Noeroyfjorden złączył się z szerszym Aurlandsfjorden,
dzięki czemu w jednej chwili można było obserwować aż 3 potężne systemy
wodne podzielone strzelistymi łańcuchami górskimi. W miarę upływu czasu
fiord robił się szerszy, a szczyty bardziej kopulaste. Co jakiś czas ze
ścian skalnych ograniczających fiord spadał wprost do słonej wody
malowniczy wodospad. W promieniach słońca migotały malutkie jak łebki
zapałek domki farm lub całych osiedli, do których dostęp jest możliwy
wyłącznie drogą morską!!! Po 3 godzinach spektaklu na jedynym
jak dotąd płaskim skrawku wybrzeża zamigotało w słońcu kilkadziesiąt
kolorowych domów. To miejscowość Kaupanger - cel naszego rejsu.
Wytoczyliśmy
się z rowerami na stały ląd, nieco oszołomieni widokami, nasileniem
atrakcji i wrażeń. Dopiero teraz, w spokoju przygotowaliśmy śniadanie,
ale kawa już nam potrzebna nie była!!! Słońce prażyło wyjątkowo
intensywnie i bardzo przez to rozleniwiało. Jeszcze chwilę
potrzebowaliśmy na przepakowanie i w drogę - trasą nr 11 na północny
zachód do Sogndal. Po drodze postój w urokliwym kościółku stav kirke w
Kaupanger. To największa świątynia w tym stylu w całym regionie.
Powstała w czasach gdy miejscowość pełniła ważną, handlową funkcję w
XIII wieku. Wystrój kościółka został zmieniony w czasach reformacji
(XVI w.), mimo to zachowało się wiele elementów oryginalnych. Cała
świątynia otoczona jest kameralnym cmentarzem. Za Kaupanger
natrafiliśmy na dość okazały skansen. Dzięki wizycie w nim, mieliśmy
okazję przekonać czym charakteryzowała się zabudowa wiejska w Norwegii
w XV-XVIII wieku. Zrekonstruowano w nim około 30 budynków, tworzących
całe kompletnie wyposażone zespoły farm, umieszczono tam również typową
zabudowę gospodarstwa rybackiego, dom możnego właściciela ziemskiego, 2
młyny i szkołę. Ciekawym uzupełnieniem plenerowej ekspozycji była
wystawa strojów ludowych, ceramiki, narzędzi gospodarczych i
codziennego użytku, zebrana w głównym budynku muzeum, aż na 4
kondygnacjach!!!
Droga
wyprowadziła nas na lekkie wzniesienie, skąd roztaczała się piękna
panorama na Sognefjorden i miejscowość Sogndal. Przed Sogndal
odbiliśmy z głównej drogi na północ, na słynną drogę turystyczną nr 55,
prowadzącą przez najpiękniejszy płaskowyż w Norwegii Sognefjell z
widokami na najwyższe szczyty Gór Skandynawskich - Jotunheimen.
Droga powoli, ale sukcesywnie pięła się pod górę. Pojawił się tunel z
zakazem wjazdu dla rowerów, na który przymknęliśmy oko:-). Krótki
postój zafundowaliśmy sobie na rozjeździe do wioski portowej Solvorn,
po czym z impetem i apetytem na właśnie co zakupione bułki ruszyliśmy
krętą drogą prosto w stronę szafirowegoLusterfjorden. Prom do
Urnes przypłynął po 40 minutach oczekiwania. Nieco obawialiśmy się ceny
za transport, bowiem przewodnik PASCAL podał jakąś niebotyczną kwotę za
15 minut przeprawy. Okazała się na szczęście błędna i za 25 NOK
znaleźliśmy się po drugiej stronie Lusterfjorden. Stąd jedynie
2 km stromego podjazdu dzieliło nas od najstarszego w Norwegii
kościółka stav kirke. Zapach impregnowanego, sosnowego drewna, półmrok
panujący wewnątrz i to niesamowite otoczenie... góry i fiord. Kapitalne
miejsce, jednocześnie zachwycające i skłaniające do wielu refleksji.
Kościółek zaś chyba najbardziej podobał nam się ze wszystkich
zwiedzanych na całej trasie!!!! Polecamy gorąco.
Gdy
już obejrzeliśmy każdą niemal belkę kościółka w Urnes, nasyciliśmy się
krajobrazem, no i chińską zupką... ruszyliśmy wzdłuż Lusterfjorden w
stronę Skjolden. Jadąc to w górę to w dół podziwialiśmy bajecznie
szmaragdowy kolor wody fiordu. Pożółkłe słońce dawało już długie
cienie, dzięki którym krajobraz nabierał jeszcze bardziej wyrazistego
kształtu. Minęliśmy malutkie, przycupnięte nad brzegiem wody wioseczki
- kilka czerwonych drewnianych domów z dwuspadowymi czarnymi dachami i
wybielonymi okiennicami, gdy wyrósł nam na drodze kompletnie ciemny
700-metrowy tunel, potem jeszcze dwa inne - 600 m i 1000 m, również
nieoświetlone. Za tym ostatnim, przy ławeczce i gigantycznych krzakach
z malinami rozbiliśmy obóz, a ponieważ w pobliżu szumiał niewielki
wodospad - czekała nas całkiem porządna, acz zimna kąpiel!!!
Dzień 16 29.07.2003
W Skjolden wjechaliśmy na słynną turystyczną drogę Sognefjell
Turistveg 55. Jadąc najpierw w miarę płasko, potem lekko pod górkę,
wzdłuż rzeki dotarliśmy do malowniczej osady Fortun. Tu
poczyniliśmy skromne zakupy. Od Fortun zaczyna się długi i stromy
podjazd na Płaskowyż Sognefjell. Rozpoczął się od kilku
serpentyn otaczających wspomnianą miejscowość. W świetle południowego
słońca pięknie otwierał się widok na dolinę i opuszczaną przez nas
osadę. Pary w nogach starczyło nam zaledwie na 1,5 km, ale akurat
pojawił się punkt widokowy, więc i pretekst na odpoczynek był niezły!!!
Dalej jechało się w tempie chyba emeryta po trzech zawałach, bo
wskazania licznika czasem pokazywały "0 km/h". Pot zlewał się z nas
strumieniami, słońce prażyło, cień pojawiał się tylko chwilami, gdy
serpentyna pojawiała się po odpowiedniej stronie lasu. Przerwy na
odpoczynek stawały się częstsze i dłuższe. W końcu skończyły się
serpentyny, a na ich miejsce długie odcinki drogi stromo wspinającej
się na płaskowyż. Po 8 km wyjechaliśmy z doliny i otworzył się widok na
Sognefjell no i oczywiście na dalszą część
podjazdu, co aż zrzuciło mnie z roweru i przez parę minut nie pozwoliło
jechać. Na 10 km podjazdu zrobiliśmy sobie dłuższy postój przy hotelu
Turtagro. Były lody :-) i czekolada no i niezapomniane widoki na
najwyższe szczyty Gór Skandynawskich, nazywane Domem Olbrzymów - JOTUNHEIMEN.
Od Turtagro widoki były takie, że nawet strome serpentyny wydawały nam
się jakieś takie bardziej łagodne. A towarzyszyły nam skaliste,
granitowe i gnejsowe szczyty Jotunheimen, zatopione w lodowcach
górskich oraz w wodach zielonkawo-niebieskawych jezior. Roślinność
typowo wysokogórska - kępy traw, gdzieniegdzie kosówka. kolejne
kilometry podjazdu przeszły całkiem znośnie, gdy nagle na drogowskazie
pojawiła się wysokość drogi 1000 m n.p.m. Mniej więcej od tego momentu
jechaliśmy szczytową częścią płaskowyżu znów to podjeżdżając trochę to
znowu zjeżdżając, ale jednak więcej podjeżdżając. Po 38 km osiągnęliśmy
wymarzony i długo oczekiwany najwyższy punkt drogi - 1434 m n.p.m.
czyli tyle samo różnicy wzniesień właśnie pokonaliśmy aby tu się
znaleźć, bo podjazd zaczęliśmy w Skjolden, nad brzegiem fiordu. Ta
różnica wzniesień to nie przymierzając jakby wejść z Zakopanego na
Świnicę albo z Łysej Polany na Rysy z rowerem na plecach!!!
Przyroda
przewidziała jednak nagrodę dla nas. Poza bezsprzecznie wspaniałymi
widokami (gdybyśmy mieli troszkę czasu to pewnie powędrowalibyśmy jedną
z dolin) fundnęła nam 35 km szaleńczego, niezapomnianego i niewątpliwie
najefektowniejszego zjazdu - w dolinę Ottadalen. I tak jak 7 godzin
podjeżdżaliśmy na płaskowyż, tak w niecałą godzinkę z niego
zjechaliśmy, zatrzymując się na nocleg tuż przed miejscowością Lom, nad
rzeką.
Dzień 17 30.07.2003
Noce
na północy potrafią być "pioruńsko" zimne, o czym właśnie się
przekonaliśmy. Ale nic to, poranek powitał nas ciepłymi promieniami
słoneczka, więc szybko zwinęliśmy dom i zjechaliśmy kilka kilometrów do
Lom na kąpiel, zakupy i śniadanie. Po ciężkich przeżyciach dnia
poprzedniego nasze organizmy domagały się sporo odpoczynku, a że
zrobiło się wybitnie gorąco, postanowiliśmy wykorzystać tak piękną
pogodę na opalanie się. Pół dnia spędziliśmy zatem przed kościółkiem
stav kirke w Lom (ciekawe motywy smoków na dachu) między innymi
wypisując tony pocztówek do rodziny i znajomych, objadając się jabłkami
i popijając wspaniały, zimny kefir:-)
Nawet
nie wiem, czy z chęci, czy z poczucia obowiązku, czy może z nudów
wsiedliśmy w końcu na nasze, lekko już przykurzone rowerki i
wyjeżdżając dość mozolnie z Lom, skierowaliśmy się na zachód do Grotli
- doliną Ottadalen. Nie trzeba nadmieniać, że po dużym wysiłku, kiepsko
przespanej nocy, w upalny dzień, po zjedzeniu kilograma jabłek nie
może, nawet nie ma prawa dobrze się jechać!!! I tak też, zupełnie nie
fajnie nam się kręciło, dość monotonną drogą, nieustannie lekko
wznoszącą się w górę - raczej bez większych emocji - las, mało widoków
na dolinę, nie odsłaniały się też góry. Stąd pewnie czas dłużył się
niemiłosiernie. Gdy wreszcie dostrzegliśmy drogowskaz z napisem GROTLI
bardzo nas to ucieszyło. Wiedzieliśmy bowiem, że tego dnia więcej
kilometrów po prostu nie przejedziemy. W Grotli zjechaliśmy na drogę
turystyczną Strynfjellvegen nr 258 i nad uroczym jeziorkiem
zatrzymaliśmy się na nocleg. Po raz pierwszy na wybranym przez nas
miejscu noclegowym nie byliśmy sami. Towarzyszyła nam wesoła rodzinka
Szwajcarów, podróżujących po Norwegii samochodem z przyczepą campingową.
Dzień 18 31.07.2003
Przydało się trochę poleniuchować, wygrzać na słoneczku, pojeść jabłka.
Wróciła energia i co najważniejsze chęć do jazdy. Mimo dość wczesnej
pobudki nie zdążyliśmy wyjechać przed Szwajcarami. W końcu jednak i my
opuściliśmy jezioro nieopodal Grotli i wjechaliśmy na drogę turystyczną
nr 258 Strynfjellvegen. Od razu nad rowerami uniósł się
tabun kurzu i pyłu - droga pozbawiona była nawierzchni asfaltowej.
Dzięki niewielkiemu nachyleniu, praktycznie nie dało się odczuć
ciągłego łapania wysokości. Płaskowyż Strynfjell ukazał
nam swoje "dzikie" - odludne oblicze. Przez 27 km jechaliśmy w scenerii
szarozielonych głazowisk, stożków piargowych, posępnych skał, w terenie
niemal doszczętnie pozbawionym roślinności. Urozmaiceniem były zaś
dziwacznie kolorowe jeziorka oraz niesamowicie bielące się w słońcu
lodowce spływające z pobliskich szczytów. Najwyższą wysokość płaskowyżu
osiągnęliśmy na 20 km jazdy, 1152 m n.p.m., w miejscu letniego centrum
narciarskiego, jak informowała wywieszona tabliczka, wyjątkowo
zamkniętego tego lata z powodu braku śniegu (ależ musieli się czuć
zawiedzeni wszyscy ci, którzy mijali nas samochodami z połyskującymi
nartami na dachach). Od Sommer Ski Senter rozpoczął się zjazd
stromymi serpentynami. W Videsenter zatrzymaliśmy się przy
potężnym wodospadzie, który można było podziwiać ze specjalnie
przygotowanej platformy widokowej, zainstalowanej nad samym progiem
skalnym, mając pod nogami spadającą z wielkim łoskotem 150 m w dół
wodę. Niezłe wrażenie!!!
Wróciliśmy
na drogę główną nr 15 zaraz za Videsenter i od tego miejsca
rozpoczęła się szaleńcza jazda wspaniale wyprofilowaną, szeroką,
kompletnie pustą drogą. 40... 50... 60 km/h, hamulec, zakręt o 180
stopni, 40... 50... 60... km/h, tak przez kolejne kilkanaście
kilometrów do Erdal. Krótki postój na stacji benzynowej zamienił się w
długą rozmowę z przesympatycznym Norwegiem, który z niekłamanym
podziwem patrzył na nasze dotychczasowe dokonania, opowiadając
jednocześnie wiele przygód ze swoich rowerowych i pieszych podróży po
całej Skandynawii.
Za
Erdal rowerzyści zmuszeni są zjechać na parę kilometrów w boczną drogę.
Jadąc tak wśród małych czerwonych domków, stojących na wzgórzu nad
jeziorem Strynsvatnet spotkaliśmy całą norweską rodzinkę (z
dwójką małych dzieci!!!) spędzających wakacje tak jak my - rowerowo.
Pięknie :-) Droga prowadziła dalej wzdłuż jeziora, cały czas lekko w
dół. W dali majaczyły potężne masywy górskie o bajecznych kształtach, a
tuż przy drodze, krzaki pełne soczystych czerwonych malin!!!
Do Stryn dotarliśmy dość szybko, bez większych przeszkód i od razu
wybraliśmy się na poszukiwanie pieczywa. Krótkie zakupy, rzut oka na
miasteczko - gwarne, kolorowe, pełne międzynarodowego turystycznego
zgiełku i w drogę - ku lodowcom!!! Na rondzie przy markecie Rema 1000
skręciliśmy na południe na drogę nr 60 i popędziliśmy wzdłuż Nordfjorden
do miejscowości Olden. Mimo że na mapie droga wydawała się dość
monotonna, w rzeczywistości wiła się między morzem a górami, co pewien
czas wpadając w jakiś tunel. W końcu po 17 km, nieopodal portu w Olden
duży drogowskaz skierował nas między kolorowe zabudowania miejscowości.
Nieco zmachani dość szybką jazdą zatrzymaliśmy się pod kościółkiem,
spod którego roztaczał się ciekawy widok na dolinę Biksdalen, którą
dalej mieliśmy jechać. Słoneczko powoli chowało się za wysokie szczyty
gór, ustawał zgiełk, na drodze było już niewiele samochodów. Następne
20 km jazdy doliną Briksdalen było czystą przyjemnością,
choć sił w nogach już nam trochę brakowało. Wjeżdżaliśmy coraz wyżej,
coraz pełniej odsłaniał się jeden z jęzorów lodowcowych, wiało chłodem.
Ostatnie 2 km drogi to ostra wspinaczka. W końcu dotarliśmy do końca
asfaltu, dalej już na rowerze pojechać się nie da. Kilka sklepów z
pamiątkami, dwa wielkie parkingi, camping - to osada oznaczona na
mapach jako Briksdal, punkt wyjścia na jeden z najpopularniejszych
jęzorów lodowca Jostedalsbreen - Briksdalsbreen.
Ze względu na późną porę, "zwiedzanie" lodowca zostawiliśmy sobie na
następny dzień, czym prędzej zabierając się za poszukiwanie miejsca na
nocleg (trochę bez sensu było zatrzymywać się na campingu, bo ceny
odstraszały: 200NOK za rozbicie namiotu + 50NOK za osobę, a za łazienkę
i kuchnię i tak trzeba było zapłacić dodatkowo). 50 m powyżej campingu
od głównej drogi odchodziła wąska szutrowa dróżka - dojazd do stojącego
nieopodal domku, wystarczyło podjechać nią następne 50 m by znaleźć
pięknie płaski skrawek ziemi wśród omszonych głazów i krzewów z
malinami. Bomba miejsce, z widokiem na jęzor lodowca, wodospad i
dolinę. Czego chcieć więcej. Cali zadowoleni z zaistniałych
okoliczności noclegu szybko przygotowaliśmy kolację i schowaliśmy się
do namiotu, bo nadciągnęły chmury i ostro się rozpadało. Rodzina i
znajomi dostali od nas stos SMS z informacją że nocujemy tuż pod
lodowcem!!!
Dzień 19 1.08.2003
Obudziło
nas stukanie kropel wody o tropik namiotu. Niestety deszcz padał całą
noc i zanosiło się, że od rana nie odpuści. Śniadanie, krzątanina
poranna, zwijanie naszego majdanu (w deszczu oczywiście) i jesteśmy
gotowi na poznawanie "cudu natury" - Lodowca Jostedalsbreen.
Rowery z całym sprzętem zostawiliśmy (nie przypięte!!!) przy sklepie z
pamiątkami i powędrowaliśmy dobrze utrzymaną ścieżką w stronę jęzora.
Ten spacer, w dobrym górskim tempie, zajął nam 45 minut. Po drodze
piękne widoki na obrzeżenie doliny Briksdalen z lodowcami, kilka
wodospadów. Obok jednego z nich trzeba przejść tak blisko, że nie da
się uniknąć całkowitego przemoczenia. W końcu dotarliśmy pod sam jęzor.
Mimo deszczu prezentował się wspaniale. Przed czołem lodowca znajdowało
się niewielkie jezioro utworzone z non stop topniejącego śniegu oraz
typowa forma akumulacyjna - morena czołowa. Dobrze wykształcony był
również wał moreny bocznej po północnej stronie jęzora. Właśnie tamtędy
urządziliśmy sobie spacer w górę lodowca, podziwiając niesamowite formy
szczelinowe spękanego błękitno-zielonego jęzora, co jakiś tylko czas
wstępując na sam lodowiec. Możliwe jest wykupienie komercyjnej
wycieczki po lodowcu z przewodnikiem, rakami, czekanem, która w
zależności od stopnia trudności i długości kosztuje od 300 do
500NOK/os. Nam wystarczył krótki, indywidualny spacer skrajem jęzora, a
i tak to co zobaczyliśmy przerosło nasze najśmielsze wyobrażenia o
lodowcach!!! Dlatego każdemu, kto nie widział jeszcze lodowców gorąco
polecamy taką wycieczkę, niewątpliwy nr 1 naszego pobytu w Norwegii:-)
Sporo
zdjęć wypstrykanych, kilka pocztówek, starliśmy wodę z siodełek i w dół
- doliną Briksdalen do Olden, żegnamy lodowiec, który na zawsze
zostanie w naszej pamięci. Zimno, mokro, dużo samochodów na wąskiej
górskiej drodze - te czynniki sprawiły, że źle się nam jechało. W końcu
dotarliśmy do kościółka w Olden, tym razem tylko na chwilkę przystając.
Dłuższy postój zaplanowaliśmy chwilę dalej - na stacji benzynowej.
"Poranna toaleta" (choć było już południe), wspaniale wypieczony i
upiornie drogi hot-dog, sprawiły że w mig byliśmy w Stryn, w
sympatycznym, kameralnym ogródku przed marketem Rema 1000. Tym razem
zrobiliśmy poważne zakupy (pieczywo, dżemy, parówki, kefiry, ciastka).
W ciepłym słoneczku (które jednak raczyło wyjść zza chmur)
przygotowaliśmy wyśmienite drugie śniadanie. Zrobiło się tak miło, że
długo odwlekaliśmy moment odjazdu. W końcu jednak trzeba było wrócić do
obowiązków!!!
Skromny
podjazd wprowadził nas ze słonecznego Stryn w mglisty świat ponurego
płaskowyżu Hornidalsfjell, a szaleńczy zjazd - w okolice
jeziora Hornidalsvatnet (ponoć najgłębszego w Norwegii!!!). Nad
jeziorem odbiliśmy na północ w drogę nr 60 do Hellesylt i niemal od
razu wpadliśmy w półmroczny, długi, zimny, ale suchy tunel. Szkoda
tylko, że po przebyciu ok. 1 km pod ziemią wjechaliśmy w teren
koszmarnej ulewy, bez jakiegokolwiek miejsca, aby ją przeczekać.
Dopiero kilka kilometrów poniżej, we wsi Grodas dane nam było nieco
osuszyć się i ogrzać na niewielkiej stacji benzynowej. Dalej droga
wspinała się na płaskowyż Hornidalsfjell. Staraliśmy się
większe fale deszczu przeczekiwać na przystankach autobusowych lub pod
bardziej rozłożystymi drzewami, ale organizm szybko się wychładzał więc
w końcu daliśmy sobie spokój z tą szopką i twardo ciągnęliśmy kolejne
kilometry pod górę. Po jednym z zakrętów przy drodze pojawiła się
tabliczka witająca nas w regionie MORE OG ROMSDAL.
Wiedzieliśmy jedno, niezależnie od tego gdzie jesteśmy - dalej będzie
już tylko w dół, w dół do Hellesylt, do Geirangerfjorden!!! Mimo
deszczu triumfowaliśmy!!!
Zatrzymaliśmy
rowerki na niewielkiej polance. Dość tego deszczu!!! Ulewa skutecznie
utrudniała nam jednak sprawne i szybkie rozbicie namiotu i
zabezpieczenie sprzętu. Starym ręcznikiem Ola osuszała podłogę namiotu,
tonącą w wodzie. Dość dramatycznie wyglądała ta cała krzątanina. W
końcu wylądowaliśmy w ciepłych i suchych śpiworkach, z kubkiem herbaty
z rumem w ręku i menażką ryżu z sosem i parówkami.
Dzień 20 2.08.2003
Poranek
powitał nas słońcem i lekko zachmurzonym niebem. Szybko zjechaliśmy
pozostałe 3 km do Hellesylt, nie znaliśmy bowiem godziny odejścia promu
przez Geirangerfjorden. Pośpiech okazał się zbędny, dlatego w uroczej
okolicy, nad samym fiordem przygotowaliśmy śniadanie, susząc mokre od
poprzedniego dnia ciuchy i obserwując coraz liczniej nadjeżdżające nad
przystań samochody i autokary. Prom przybił do brzegu o 11,
zaokrętowaliśmy się (90NOK/os. rower bezpłatnie) i popędziliśmy czym
prędzej szukać jak najlepszych miejsc na najwyższym pokładzie. Czekał
nas bowiem ponad godzinny rejs Geirangerfjorden, jak
potem się okazało, najefektowniejszym, po którym płynęliśmy. A wszystko
zaczęło się standardowo, dookoła góry, plątanina zboczy, niebieskawa
woda. Dopiero po kwadransie zbocza zrobiły się niemal pionowe,
pozbawione roślinności, a zewsząd sączyła się woda w postaci mniejszych
lub większych wodospadów. Najsłynniejszy z nich Siedem Sióstr
niestety ze względu na suszę nie prezentował się aż tak okazale:-(
Wśród posępnych skał niesamowite wrażenie robiły przycupnięte kolorowe
domki - to dawne farmy, które funkcjonowały jeszcze w latach 60 XX
wieku, teraz jako dziedzictwo kulturowe regionu, objęte są szczególną
ochroną.
Miejscowość
Geiranger to port promowy i kilkadziesiąt domków, kiosków z pamiątkami
i punktów gastronomicznych. Gwar, ale wystarczy że zbliżała się godzina
odejścia promu, natychmiast nabrzeże robiło się ciche i spokojne.
Spędziliśmy w Geiranger kilka chwil napawając się nieprzeciętną urodą
tego miejsca i zbierając siły na podróż Drogą Orłów - w
naszym tłumaczeniu "dla orłów". Czekało na nas 7 km stromych serpentyn
wynoszących nas na płaskowyż Ornefjell ponad 600 m
n.p.m. Podjazd wcale nie okazał się tak ciężki jak przypuszczaliśmy,
może ze względu na wiele ciepłych gestów ze strony mijanych kierowców i
turystów, a może ze względu na wspaniałe widoki na fiord oraz wioskę
Geiranger, która coraz bardziej malała i nikła. Na ostatnim zakręcie
przed szczytem czekała zaś na nas wielka nagroda. Ten zakręt nazwany Zakrętem
Orłów to bodaj najefektowniejsze miejsce z którego widać
przepłynięty chwilę wcześniej Geirangerfjorden. Robi wrażenie i
nie jest przereklamowane. Warto było wylać trochę potu na podjeździe!!!
Do
Eidsdal droga schodziła dość monotonnie w dół, bez większych spadków i
serpentyn, ale w pięknej dolinnej scenerii - można było nieźle
poszaleć!!! W Eidsdal prosto z drogi wjeżdża się na prom... gdy już
byłem na jego pokładzie zorientowałem się, że Ola jest jeszcze gdzieś
na zjeździe. Mało brakowało... zdążyła w ostatniej chwili, gdy już
odcumowali prom.
W
Valldal, w samym sercu miejscowości - na nabrzeżu nad Norddalsfjorden
zrobiliśmy sobie przerwę obiadową, a na deser już po raz kolejny
skusiliśmy się na wyśmienite norweskie lody (cudo!!!). Później
ruszyliśmy żmudnym podjazdem w kierunku płaskowyżu Trollsfjell.
Kilometry łapaliśmy powolutku, W pewnej chwili przejechaliśmy przez
dość niepozornie wyglądający mostek, ale huk jaki się spod niego
wydobywał bardzo nas zaintrygował. Okazało się, że to wąska i bardzo
głęboka gardziel górskiego potoku, o nazwie Gudbrandsbru.
Spotkaliśmy tu grupkę Polaków, bardzo zdziwionych, że można po Norwegii
jeździć na rowerze (?).Jechaliśmy powoli, ale nie było się dokąd
spieszyć. Ciepłe, wieczorne słońce powodowało, że okolica była wprost
niewyobrażalnie piękna. Za osadą Langdal wypatrzyliśmy idealne miejsce
na nocleg - nieopodal potoku, na polance wśród świerkowego lasu.
Najważniejszym zaś atutem były krzewy pełne soczystych, dojrzałych
jagód. Nie mogliśmy się nimi nasycić przez następne 2 godziny, gdy do
namiotu (a właściwie jego rozstawienia) zagonił nas padający na
dobranoc deszczyk.
Dzień 21 3.08.2003
Od
samego rana ciężka próba sił. W palącym słońcu, bez odrobiny cienia z
dużym trudem wjeżdżaliśmy na szczyt Płaskowyżu Troli Trollsfjell.
Droga osiągnęła maksymalną wysokość 852 m n.p.m. - po około 10
kilometrów podjazdu. Widoki w tym miejscu były przepiękne. Już nas nie
dziwiło dlaczego dalszy odcinek drogi, po której poruszaliśmy się,
nazwano kiedyś Drogą Troli. Otaczające nas potężne, skaliste
szczyty przypominały pomarszczone, złośliwe twarze tych bajkowych
stworów. Sceneria była całkiem nieziemska. Po chwili odpoczynku
pędziliśmy w dół do miejsca zwanego Stigora - to
najbardziej komercyjny punkt Trollsvegen - jednocześnie
oficjalny jej koniec. Wielki parking, sklepy z pamiątkami (oczywiście
przede wszystkim z fikuśnymi trolami w tysiącu odmianach, rozmiarach,
kolorach...). W tłumie nieco zagubionych turystów jest jednak miejsce
warte odwiedzenia. To platforma widokowa, z której można przyjrzeć się
całej Drodze Troli, a jest to widok unikalny i jedyny w swoim
rodzaju. Jak na dłoni widać 11 serpentyn na odcinku 10 km i wężyk
ciągnących pod górę samochodów. Dla nas widok super - widzieliśmy naszą
dalszą trasę - piękny zjazd. Wiele osób zaczepiało nas i wyrażało
troskę o nasze bezpieczeństwo na zjeździe, jakość hamulców...
Zjazd
Trollsvegen faktycznie należy do tych mniej
przyjemnych, ponieważ nie można się dobrze rozpędzić, ze względu na
ostre zakręty o kącie w granicach 180 stopni. Droga natomiast nachylona
jest około 12 % (taką informację podają znaki drogowe, choć miejscami
jest sporo więcej). Stąd właściwie większą część 10 km odcinka
przejeżdża się na hamulcach, niemalże doszczętnie ścierając klocki.
Gdzieś na 3 km od Stigory minęliśmy potężny wodospad Stigfossen
o wysokości 180 m, ale łącznie ze wszystkimi kaskadami 350 m. To o tyle
ciekawe, że kaskady rozpoczynają się niewiele poniżej Stigory,
zatem różnica wzniesień na przejechanym przez nas odcinku jest
imponująca!!! Na końcu Drogi Troli ustawiono chyba jedyny na
świecie znak drogowy UWAGA TROLE!!! (zdjęcie obowiązkowe).
Jadąc dalej w dół można natknąć się na kilka niesfornych istotek
siedzących gdzieś na przydrożnych skałach. Wygląda to kapitalnie.
Andalsnes,
do którego dotarliśmy po zjeździe z Drogi Troli zrobiło na nas
dość ponure i senne wrażenie. Dlatego nie zabawiliśmy w miasteczku
długo, ruszając w dalszą drogę, wokół Romsdalsfjorden i do
Afarnes. W pierwszej fazie dość łatwa jazda, nad brzegiem fiordu.
Dopiero po objechaniu Romsdalsfjorden i znalezieniu się na
północ od niego rozpoczęła się krótka, acz konkretna wspinaczka z
kilkoma serpentynami i nawet tunelami - łącznie nie więcej niż 10 km.
Dalej dość sielski krajobraz i jazda pofalowaną drogą wzdłuż Rodvenfjorden.
Dopiero przed Afarnes mogliśmy się nacieszyć efektownym zjazdem
przerwanym niestety końcem drogi i ... kolejnym fiordem. Na przystani
zebrała się całkiem duża grupa samochodów, co oznaczało rychłe
nadejście promu. Tak też się stało. Już po kilku minutach oczekiwania
na tafli granatowego fiordu dostrzeżony został niewielki biały punkcik,
który w szybkim tempie rósł. Chwilę potem oparliśmy rowery o prawą
burtę promu i ruszyliśmy na taras widokowy. Podróż trwała 20 minut.
Jadąc
z Solsnes do Molde na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się w Gronnes,
bynajmniej nie dlatego że to ciekawe miejsce. Tu jest rozjazd. W lewo
(na zachód) odchodzi płatna droga do Molde, prosto też można dojechać
do Molde, ale o 65 km dłużej!!! Zastanawialiśmy się za co trzeba
zapłacić i ile ten przejazd będzie nas kosztował, mieliśmy bowiem
świadomość, że dookoła jechać nam się zwyczajnie nie chce. Wjechaliśmy
na płatny odcinek drogi i chwilę potem ukazał nam się piękny most. Most
nad fiordem, bomba, tego jeszcze nie przerabialiśmy!!! Most był tak
wyprofilowany, że trzeba było sporo siły włożyć aby na niego wjechać,
potem było gładko i cała impreza zajęła nam chwilę - ok. 1,5 km
długości. Za mostem znaleźliśmy zaciszny kawałek wybrzeża - świetny na
odpoczynek. Chwilę dalej dowiedzieliśmy się ile i za co się na tej
drodze płaci. My, czyli rowerzyści nic, bo i nie wolno im... wjechać to
tunelu pod fiord. To kolejna zaskakująca konstrukcja. Postawieni pod
ścianą nie mieliśmy innego wyboru jak skorzystać z usług miejskiego
autobusu, który szczęśliwie nadjechał, co prawda nie zatrzymał się na
przystanku, ale udało się go dopaść!!! 3 km jazdy wygodnym autobusem
pod fiordem to pewnie nie to samo co jazda na żywca, ale i tak
przeżycie niezłe, gdy droga schodziła głęboko pod wodę pod takim kątem,
że trudno było usiedzieć w fotelu, a potem gdy wyprowadzała na
powierzchnię, aż wciskało w oparcie. W Molde zatrzymaliśmy się na
kameralnej łączce nieopodal centrum, całkiem przytulnie!!!
Dzień 22 4.08.2003
Fatalny poranek, wietrznie, deszczowo... Widzieliśmy wieczorem ciemne
chmury nad Moldefjorden, ale kto mógł przypuszczać, że
przyniosą tak koszmarną pogodę. Nie bardzo wiedzieliśmy czy się zwijać,
czy czekać, jak czekać, to na co... no i trochę głupio nam było tak w
centrum bądź co bądź norweskiego miasta - siedzieć w namiocie. Decyzja
była zatem ostateczna, no i niestety bolesna w skutkach. Molde, które
objechaliśmy i obeszliśmy nie zrobiło na nas większego wrażenia, ale
być może główną przyczyną była zła pogoda. Zastanawialiśmy się czy w
związku z tym nie darować sobie dalszej jazdy do Trondheim na rowerze i
nie skorzystać z uprzejmości norweskich linii autobusowych. Ambicja
swoje, pogoda, zdrowy rozsądek. Największym argumentem okazał się
rachunek finansowy. Za przejazd 220 km w Norway Buss Express
zaśpiewano nam 350NOK + 175NOK za rower. Postukaliśmy się w czoła i
ruszyliśmy o własnych siłach w stronę historycznej stolicy Norwegii.
Droga raczej bez historii. W nieustającej mżawce i deszczu łapaliśmy
kolejne kilometry, zastanawiając się co suchego mamy jeszcze na sobie i
ile wytrzymamy w tej podróży. Krajowa droga nr E39, szerokości uliczki
osiedlowej była niemal całkiem pusta. Tylko co kilkanaście minut
przejechał jakiś samochód osobowy, albo wielki tir. Z Molde do Hjelset
było nieźle - wiatr w plecy, dość płasko więc średnia prędkość
oscylowała w okolicach 30 km/h, aż byliśmy zdziwieni!!! Za Hjelset
wszystko uległo zmianie. Droga zaczęła wspinać się na płaskowyż, mżawkę
zastąpiła solidna ulewa. Minęli nas rozpędzeni rowerzyści jadący w
przeciwnym kierunku. Tym to dobrze, mokną, ale przynajmniej w dół
jadą - pomyśleliśmy sobie. Wiatr się wzmógł i bardzo ochłodził
nasze ambicje, a zamiast deszczu o kierownicę zaczęły stukać kuleczki
gradu. Potem był zjazd do Batnfjordsora. Przy dużej prędkości
rozbryzgująca się woda wdzierała się w każdy zakamarek ciała, zalewała
oczy tak, że trudno było dostrzec kolejny zakręt. Ku naszemu wielkiemu
zdziwieniu poniżej płaskowyżu zrobiło się cieplej, deszcz zelżał, aż w
samej miejscowości przestał padać zupełnie. Wizyta w markecie miała na
celu ogrzanie się. Potrzebny był też postój na gorącą zupę, czekoladę,
herbatę. Azylem w podróży przez deszczową krainę okazała się stacja
benzynowa, nad którą wyjrzało nawet słońce!!!
Opuściliśmy
gościnne okolice Batnfjordsora, niemal natychmiast wjeżdżając w strefę
deszczu o niewyobrażalnym wręcz natężeniu. Zjazd do Gjemnes i znowu
niemal bezchmurne niebo, ciepło. Widzieliśmy zostawione za plecami
chmury i niestety chmury przed nami... W na przemian mżawce, deszczu i
słońcu przyszło nam jechać kolejne kilometry. Przestało nam robić
różnicę czy pada tylko trochę, czy jest to ściana deszczu!!! Dotarliśmy
do nabrzeża Halsafjorden. W oczekiwaniu na prom relacji
Kanstraum-Halsa (20 min. 22NOK/os.) grzaliśmy się i suszyliśmy w małej
restauracyjce. Podróż promem była natomiast ukojeniem... ciepło, tak
bardzo, że niemal zasnęliśmy, marzyliśmy aby prom nigdy nie dopłynął do
drugiego brzegu. Boleśnie było opuścić tak przytulne miejsce i dalej
zmagać się z zimnem, wilgocią i wiatrem.
Postanowiliśmy
tego dnia jechać tak długo, aż przestanie padać - by nie rozkładać
suchego przecież namiotu w strugach deszczu. Postanowienie słuszne... i
mobilizujące. W końcu, pod wieczór, po zjedzeniu nie wiem nawet której
tabliczki czekolady i paczki ciastek wygraliśmy z chmurami, ale nie z
rzeźbą terenu. W okolicach Engdal rozpogodziło się na dobre, tyle że
malutka osada wciśnięta między potężne górskie szczyty a niewielką
nitkę Vinjefjorden o stromych brzegach, nie dawała specjalnych
szans na dobre miejsce na nocleg. Udało nam się wdrapać przecinką leśną
na niewielką, strasznie mokrą polanę. Gdy wbiłem ostatniego śledzia w
ziemię i wrzuciłem do namiotu suche!!! śpiwory wiedziałem, że najgorszy
dzień norweskiej tułaczki szczęśliwie dobiegł końca...
Dzień 23 5.08.2003
Mżawka,
mokre buty, skarpety... jedziemy dalej, w końcu do Trondheim zostało
nam niewiele ponad 100 km. A gorzej niż dzień wcześniej być już nie
może. Kilka kilometrów jazdy w dół w mżawce i byliśmy w ... słonecznym
Engdal. Obowiązkowy postój przy markecie. Poranna toaleta, wizyta w
sklepie i biurze informacji turystycznej. Potem długo jedliśmy
śniadanie (chleb z parówkami i dżemem opowiadając holenderskim turystom
o wrażeniach z dotychczasowego pobytu w Norwegii. Za Engdal droga
wspinała się na płaskowyż. Niezbyt wyrazisty zjazd do Vinje nie dał nam
dużo satysfakcji, irytujący natomiast okazał się długi, męczący podjazd
na kolejny płaskowyż. Pofalowana droga prowadziła nas wzdłuż jezior,
rwących potoków i gęstego boru sosnowego. Słońce przygrzewało coraz
mocniej, widoki były pełniejsze i piękniejsze - zielone, kopulaste
szczyty gór. W porównaniu z Jotunheimen jednak dużo skromniejsze.
Przydrożny znak ostrzegł nas przed stromym zjazdem. W końcu!!!
Wiedzieliśmy, że w dole czeka Trondheimfjorden - poniekąd cel
podróży.
Szaleństwo
ostatniego pewnie na trasie długiego zjazdu, szum w uszach, rozwiane
włosy. Zatrzymałem się by cyknąć fotkę na kolorowe wzgórza. Czekałem na
Olę ładnych parę minut, ale bez rezultatu. Gdy już miałem zawrócić i
pojechać po nią (drogi nie mogła pomylić bo nie było rozjazdu,
pomyślałem że coś się stało, na zakrętach czasem było ślisko...)
wychylił się zza zakrętu czerwony rowerek, powolutku sunący w moją
stronę. Ola przywiozła mi niespodziankę - czwarty raz przedziurawioną
tylną dętkę:-) Rozbawiła mnie ta sytuacja. Chwilę potem już wspólnie
pędziliśmy w stronę oślepiająco żółtych pól uprawnych okręgu Trondelag.
Przerwa
obiadowa wypadła wyjątkowo późno tego dnia - niemal tradycyjnie na
ławeczce przed stacją benzynową w Fannrem. Szkoda, że przyjemność
konsumpcji zupy z proszku popsuły nam natarczywe i bardzo agresywne
osy. Już zupełnie nie pozwoliły na zjedzenie kanapek z dżemem. Dalsza
jazda w stronę Trondheim była chyba ukojeniem bólu i cierpienia dnia
poprzedniego. W świetle ciepłego, wieczornego słońca złote łany zbóż
kontrastowały z lazurowym kolorem wody odnóg Trondheimfjorden,
czerwienią zabudowań i soczystą zielenią drzew porastających
wszechobecne wzgórza. Droga ponadto kluczyła, wciskała się czasem
między pionowe skały a wody fiordu. W takiej scenerii dotarliśmy do
wielkiego skrzyżowania z krajową drogą E6, 16 km od centrum Trondheim.
Zmęczeni i mający już świadomość bliskości celu jechaliśmy dalej bardzo
ruchliwą szosą. Gdy rozpoczęły się pierwsze zabudowania trzeciego co do
wielkości miasta Norwegii, skręciliśmy w pierwszą lepszą boczną,
szutrową drogę. Zatrzymaliśmy się na polanie pod lasem, na wzgórzu z
panoramą południowej części miasta. Na kolację były wielkie, czerwone
maliny, rosnące na wyciągnięcie ręki w ilościach nie do przejedzenia.
Dzień 24 6.08.2003
TRONDHEIM - tabliczkę z takim napisem minęliśmy kilkaset
metrów od miejsca noclegu. 1650 kilometrów zmagań z ciężkimi
podjazdami, mrocznymi tunelami, stromymi zjazdami, upałem, chłodem,
wiatrem i deszczem. Osiągnęliśmy cel naszej norweskiej podróży!!! Trondheim
to trzecie pod względem wielkości norweskie miasto, niemal tak samo
ważne dla Norwegów jak dla Nas (Polaków) - Kraków. To dawna stolica
kraju (Miasto Wikingów), tu zbierał się pierwszy norweski
parlament, tu znajduje się największa skandynawska świątynia, do której
od czasów średniowiecza pielgrzymowali wierni z całej Skandynawii, a w
której współcześnie są koronowane norweskie głowy królewskie.
Do
centrum Trondheim dojechaliśmy świetnie oznakowanymi
ścieżkami rowerowymi. Postój przed marketem Rema 1000 pozwolił nam na
uzupełnienie zapasów jedzenia. Dalej ruszyliśmy w poszukiwaniu
niewątpliwie najważniejszego zabytku miasta - wspomnianej już KATEDRY Nidaros
Domkirke. Wizyta w Niej stała się symbolicznym ukoronowaniem
miesięcznej rowerowej tułaczki. Kościół olśnił nas surowym, przepięknym
wystrojem. Spędziliśmy w nim ponad 3 godziny - na zwiedzaniu, koncercie
organowym i oczywiście na wieży. To niewątpliwie zabytek numer 1 w
Norwegii!!! - wspaniale odrestaurowany przykład gotyckiej architektury
inspirowany wpływami brytyjskimi, z pięknymi witrażami, rozetą,
organami i barokowym ołtarzem. W muzeum katedralnym zapoznaliśmy się z
historią kościoła, mogliśmy również podziwiać oryginalne stare rzeźby
katedralne. Szyki obiad zjedliśmy w scenerii Pałacu Arcybiskupiego.
Objechaliśmy dzielnicę Marianen udając się w stronę zabudowań Bakklandet
i Mollenberg. Z mostu Gamle Bybro (drugiego po
katedrze symbolu miasta) podziwialiśmy drewniane zabudowania starówki Bryggen
- stojące nad rzeką Nidelva na palach XVII i XVIII wieczne
drewniane domy i magazyny kupieckie. Jeszcze rzut oka na nowszą część
spokojnego i cichego miasta i udaliśmy się w stronę dworca kolejowego.
Czas kończyć podróż i wracać do domu!!!
Na
dworcu kolejowym dowiedzieliśmy się, że do Sztokholmu możemy dojechać
wyłącznie z przesiadką w Ostersund (względnie w Strolin). Nie ucieszyła
nas natomiast informacja, że najbliższy, a zarazem ostatni tego dnia
pociąg do Ostersund odjeżdża za kwadrans. Gdzie czas na zakupy, lody,
pożegnanie z piękną Norwegią...? Jednocześnie poinformowano nas, że
przewóz rowerów na trasie do Ostersund zależy wyłącznie od uprzejmości
kierownika pociągu oraz miejsca w wagonie. Zaniepokojeni sytuacją
udaliśmy się na wskazany peron, aby ustalić warunki przewozu rowerów.
Zastaliśmy jedynie dwuwagonowy samobieżny nowoczesny skład kolejowy z
napisem Ostersund. Czas upływał, a my nie wiedzieliśmy czy dziś
uda nam się opuścić Trondheim.
Konduktor
okazał się bardzo sympatyczny. Wskazał miejsce umieszczenia rowerów
(specjalnie przygotowany do tego celu przedsionek z hakami - tyle
tylko, że na cały pociąg były 4 haki, co by było gdyby do Ostersund
zechciało wybrać się jeszcze kilku rowerzystów, wolałbym nie wiedzieć).
Pociąg ruszył. Mijaliśmy zielone góry skąpane w ciepłym wieczornym
słońcu, rozległe jeziora... wszystko to wyglądało tak samo jak przez
ostatnie 24 dni, ale jednak już trochę inaczej, oddzielone szybą
rozpędzonego pociągu. Podróż upłynęła nam na wspominkach wszystkich
tych przepięknych chwil spędzonych na rowerze. Nie wiedzieliśmy nawet
kiedy znaleźliśmy się w Szwecji. Po 4 godzinach jazdy wystawiliśmy
rowery i sakwy na peronie dworca kolejowego w Ostersund. Do przyjazdu
pociągu do Sztokholmu została godzina - czas na skołowanie szwedzkich
pieniędzy i zorientowanie się co dalej z rowerami.
21:01
podjechał dwudziestowagonowy pociąg. Mieliśmy 20 minut na dogadanie
sposobu transportu rowerów z konduktorem. Najpierw trzeba było jednak
go znaleźć. dopiero po 10 minutach wyłoniła się pani z gwizdkiem w
ręku. Wytłumaczyliśmy nasze położenie. Zrobiła surową minę,
powiedziała, że zorientuje się co może dla nas zrobić, ale właściwie to
nie wolno rowerów przewozić w wagonach pasażerskich i zniknęła na 5
bardzo długich minut. Oblał nas zimny pot, widzieliśmy już w myślach
odjeżdżający pociąg, gdy pojawiła się nasza pani konduktor i z
uśmiechem wskazała miejsce, gdzie możemy wstawić rowery oraz wagon,
którym mamy podróżować do stolicy. Kamień spadł nam z serca.
Dzień 25 7.08.2003
Słońce
zajrzało w okna niemal bezszelestnie pędzącego pociągu. Zbliżała się 6
rano, dojeżdżaliśmy do Sztokholmu. Pociąg zatrzymał się na dworcu
głównym. Wysiedliśmy, ale bez rowerów. Przedział bagażowy był bowiem
zamknięty, a obsługa pociągu rozpierzchła się po wagonach. Znowu
nerwówka, bieganina w poszukiwaniu konduktora, uwieńczona w końcu
sukcesem. Pamiątkowa fotka i na rowery. Z peronu dworca wjechaliśmy!!!!
do hali głównej. Po porannej toalecie pojechaliśmy na śniadanie przed
budynek opery sztokholmskiej. Kawa, norweski chleb, dżem. Potem
ruszyliśmy na podbój Sztokholmu. Zrobiło się parno i duszno, ciężko
było w tych warunkach wędrować po tłocznych i gwarnych uliczkach
(rowery zostawiliśmy nieopodal Pałacu Królewskiego). Odwiedziliśmy
Stare Miasto, Wyspę Rycerzy. Dużo nerwów kosztowało nas zwiedzanie
komnat Pałacu Królewskiego. Wreszcie zmęczeni powędrowaliśmy na lody
oraz aby zarezerwować bilet powrotny na prom do Polski. Zdecydowaliśmy
się wracać najbliższym promem bo dłużej w Sztokholmie nie damy rady
wytrzymać. Czym prędzej zapakowaliśmy pocztówki do sakw i ruszyliśmy w
drogę do Nynashamn. Kluczenia po ścieżkach rowerowych szwedzkiej
metropolii nie było widać końca. Brak oznaczeń irytował, a ciągłe
zawracanie wystawiało nasze nerwy na trudną próbę. W końcu udało się
wyjechać z miasta. Wreszcie zrobiło się spokojnie, cicho. Na ostatni
nocleg zatrzymaliśmy się niespełna 20 km od Nynashamn - w lasku
nieopodal Vesternhaninge.
Dzień 26 8.08.2003
Po
raz pierwszy na wyjeździe nigdzie nam się nie spieszyło. Do Nynashamn
zostało 20 km, a prom odpływał o 17:00. Mogliśmy się nieźle wyspać,
spokojnie spakować i powoli ruszyć po raz ostatni na trasę. W Nynashamn
poczyniliśmy ostatnie zakupy. Mając sporo czasu obejrzeliśmy dokładnie
to niewielkie miasteczko, po czym pojechaliśmy do parku. Po super
wielkim obiedzie nie pozostało nam już nic innego jak pożegnać
skandynawską ziemię.
Pamiętając
złe doświadczenia z podróży do Szwecji, dość szybko zaokrętowaliśmy się
na promie M/S Scandinavia. Prom zaczął powoli odpływać,
pozostawiając za sobą szwedzkie wybrzeże, a wraz z nim 26 dni
wspaniałej, acz niełatwej rowerowej przygody. Zdążyliśmy w tym czasie
wiele zwiedzić i jeszcze więcej zobaczyć, bo Norwegia to przede
wszystkim niesamowita przyroda!!! Był to czas sprawdzenia własnych
możliwości, ambicji, tak potrzebnych w chwilach nieprzewidzianych,
trudnych. Wyprawa udała się wspaniale i na długo pozostanie w naszej
pamięci, jako ta, najpiękniejsza... Mamy nadzieję, że niebawem wrócimy
na norweskie szlaki!!!
Po
osiemnastogodzinnym rejsie promem M/S Scandinavia w południe
9.08.2003 r. dopłynęliśmy do Gdańska. Jazda dziurawą, paskudną drogą z
portu do centrum miasta szybko przypomniała nam, że wróciliśmy do
Polski. Po koszmarnie męczącej podróży obleśnym pociągiem, późnym
wieczorem znaleźliśmy się w naszym rodzinnym mieście - Łodzi.
Ola Pycio Michał Kiersztyn
|
|