Strona Główna    |    Wstęp    |    Mapa    |    Uczestnicy    |    Statystyka    |    Opis    |    Zdjęcia   
MENU
Podróż
Kierunek - Lofoty
Lofoty
Vesteralen
Senja
Troms
Finnmark
Nordkapp
Finnmark c.d.
Laponia
Ku pojezierzom
Parostatkiem...
Wybrzeże
Alandy
Podsumowanie

Podróż

           Opalaliśmy się na gdańskim nabrzeżu portowym, gdy cumował prom Polferries przypływający z Nynashamn. W Gdańsku byliśmy wcześniej, chcąc uniknąć męczącej podróży w nękanej upałami Polsce, w drogę z Łodzi wyruszyliśmy już o 4 rano. Tak więc czekaliśmy w Gdańsku, aż wszystko się zacznie...
          Rejs promem był dość długi, ale absolutnie nie monotonny. Urozmaiceniem wieczoru był przecież finałowy mecz niemieckiego mundialu pomiędzy Włochami i Francją, który zainteresował niemal wszystkich podróżujących promem!
          Do Nynashamn dobiliśmy bez żadnych problemów, punktualnie w południe. Krótka odprawa paszportowa (jak dobrze być obywatelem UE), no i w drogę... Rozpętała się niezła burza z ulewnym deszczem. Nie mieliśmy ambicji w taką pogodę jechać rowerami do Stockholmu (do centrum to jest 75 km) więc z całym naszym ekwipunkiem wpakowaliśmy się do podstawionego właśnie, bardzo eleganckiego, pociągu SL relacji Nynashamn - Balsta przez Stockholm C. Z różnych relacji internetowych wiedzieliśmy, że nie wolno jest wjechać na główny dworzec w Sztokholmie z rowerami, ale ponieważ nikt oficjalnie nas o tym w pociągu nie poinformował, po godzince bardzo sympatycznej podróży wysiedliśmy na stacji Stockholm C. Dużo kłopotu sprawiło nam co prawda wydostanie się stromymi schodami z peronu do głównej hali dworca, ale w końcu byliśmy w samym centrum miasta, szybko, komfortowo i za jedyne 20SEK.
          Kłopoty zaczęły się gdy powędrowaliśmy do biura informacji kolejowej SJ na dworcu. Kompletnie nieprzygotowane do pracy dziewczynki poinformowały nas tylko, że w Szwecji nie wolno przewozić rowerów pociągami (co jest absurdem), nie wskazując absolutnie żadnej alternatywy przewozu/dostarczenia rowerów do Narviku. Krótki rekonesans w okolicach dworca pozwolił nam na odnalezienie formy kurierskiej zajmującej się dostarczaniem przesyłek na terenie Szwecji, zatem rower można było nadać jedynie do Kiruny (najbliżej Narviku) za jedyne 1000SEK od sztuki i jeszcze zapakować w karton! Przesyłka byłaby na miejscu po 3-4 dniach. Ten pomysł wydał nam się niedorzeczny.
          Spacerowaliśmy wokół dworca zastanawiając się, jaki scenariusz działania przyjąć, a do odjazdu pociągu do Narviku pozostawało coraz mniej czasu. Zupełnie przez przypadek natrafiliśmy na małe biuro, z boku głównego budynku dworca, które również świadczy usługi przewozu rowerów, wózków w szwedzkich pociągach. Bardzo sympatyczny człowiek energicznie chwycił za telefon, a po chwili poinformował nas, ze miejsce na rowery w pociągu do Narviku jest już przygotowane, opatrzył rowery stosownymi nalepkami, wypisał kwit bagażowy, a gdy pociąg podjechał na dworzec osobiście dopilnował załadowania rowerów do specjalnego, zamykanego boksu. Przyjemność ta kosztowała nas niebagatelne 300SEK/rower, ale co tam, czy mieliśmy inny wybór?
          Pociąg był długi, bardzo elegancki w środku, szkoda tylko, że posiadał 1 wagon z miejscami do siedzenia oraz 15 sypialnych i kuszetek. My nie mając rezerwacji skazani byliśmy na łaskawość losu, ten niestety zbyt łaskawy nie był. Oczywiście bilety kupiliśmy u pani konduktor, ale wszystkie miejsca siedzące i leżące były w pociągu zarezerwowane. Przyszło nam zatem całą noc spędzić na koszmarnie wąskich i niewygodnych schodach. Dopiero w Boden (po 15 godzinach jazdy) dołączono kilka wagonów z miejscami do siedzenia i tam mogliśmy trochę wypocząć po bardzo nieprzyjemnej i męczącej nocy!
          Tak właśnie, w dość karkołomny sposób po 3 dniach spędzonych w różnych środkach transportu: w samochodzie, 2 pociągach i na statku) wysiedliśmy na zarośniętym trawą peronie w norweskim Narviku. Dojechaliśmy i nasze rowery także!

Kierunek - Lofoty

          Na dworze polarny chłód, wiatr, ale słońce świeciło bardzo intensywnie - to było piękne popołudnie w Narviku. Po wyczerpującej podróży gorący obiad był dla nas bardzo wskazany, cóż pozostało ugotować spaghetti z sosem i wkrojonymi kabanosami. Aklimatyzacja, przepakowanie bardzo ciężkiego bagażu (Oli sakwy: 35 kg, moje:40 kg), krzątanina, zajęły jeszcze godzinkę, dlatego dopiero o 16:30 wyruszyliśmy w drogę - na południe do Skutviku.
          Na głównej norweskiej szocie E06 ruch był raczej niewielki, droga od samego początku malowniczo wciskała się wąskimi skalnymi półkami między strome szczyty Gór Skandynawskich a błękitne wody fiordów. Nie było stromych podjazdów, zatem jazda była wielką przyjemnością. Jednak zmęczenie długą podróżą zmusiło nas do poszukiwania miejsca noclegowego już po przejechaniu 50 km.
          Dobrze przespana noc pozwoliła na szybką i skuteczną regenerację organizmu. Obudził nas hałas kropel deszczu uderzających o ścianki namiotu. Do południa czekaliśmy na poprawę pogody, ale niestety przyszło nam zmoknąć tego dnia. Tunel za Djupdalsasen okazał się krótki (ok. 1 km długości). W Skarberget drogę przecięła smuga ciemnogranatowej wody fiordu Tyse. Czekała nas malownicza 25 minutowa przejażdżka promem, na szczęście pogoda nieco poprawiła się. Niestety ciemne chmury nadal wisiały nad stromymi szczytami otaczających nas gór, ale przestało padać - na dobreJ. Z Bognes droga wspięła się nieznacznie na płaskowyż (ok. 200 m). Ładne widoki towarzyszyły nam do Ulsvag, gdzie skręciliśmy w boczną, niestety remontowaną i dość dziurawą drogę do Skutviku, ale za to jak wspaniale urokliwą. Błękitno zielona toń wody Presteidfjorden mieniła się w promieniach nieśmiało świecącego słońca. Dalej zaś rozpościerał się widok na omszałe, zielonkawe zbocza potężnych wzgórz. W Hamsund zauważyliśmy, że droga oddala się od kolejnego z fiordów: Kaldvag, zatem postanowiliśmy koniecznie zatrzymać się tam na nocleg, a ponieważ i szybko znalazło się wspaniałe miejsce, nad samym brzegiem fiordu, z ławeczką, paleniskiem i toaletą! Z dala od drogi, szybko rozbiliśmy namiot delektując się absolutną ciszą panującą wokoło.
          Po dziurawej, remontowanej na bieżąco drodze dotarliśmy następnego dnia o poranku do niewielkiego Skutviku, miasteczka położonego wokół przystani promowej i portu. Stąd odpłynęliśmy w 2,5 godzinny, wyjątkowo niespokojny, rejs na Lofoty. Panował bowiem sztorm na Morzu Norweskim i nieźle naszym małym stateczkiem rzucało!!! W Svolvaer na Lofotach odetchnęliśmy dopiero z ulgą wyprowadzając nasze rowery na stały, choć wyspiarski ląd. Wyszło słońce rozświetlając ponure, skaliste szczyty gór na Austvagoy.

Lofoty

          Krajobraz Lofotów należy bodaj do najbardziej niesamowitych w całej Norwegii. Niezwykle strome, wysokie i strzeliste skały wyrastają tutaj wprost z morza. Znalezienie skrawka płaskiego terenu (choćby po to by rozbić namiot graniczy z cudem). Na poszarpanych zboczach próbują swoich sił różne gatunki drzew i krzewów, czasem fantazyjnie powyginane. Podobnie czynią również ludzie - mieszkańcy archipelagu, budując swoje domy w nieoczekiwanych wręcz miejscach. To właśnie na Lofotach, z powodu braku płaskiej powierzchni, można spotkać domy zbudowane na palach, wbitych w dno fiordów. Zresztą fiordy lub małe zatoczki tworzą tu wyjątkowo nieregularną linię brzegową.
          Podróżowanie po Lofotach na rowerze ułatwia główna droga biegnąca od miejscowości A znajdującej się na południowo-zachodnim krańcu archipelagu do wioski Fiskebol na południowym-wschodzie. Droga jest świetnie wyprofilowana, szeroka i bezpieczna. Przemierzając ją natrafia się na kilka krótkich tuneli oraz jeden długi (1,7km) - paskudnie zanieczyszczony - to tunel pod cieśniną Nappstraumen - oddzielającą wyspę Flakstadoya od Vestvagoy. Są również mosty nad fiordami i cieśninami, te drugie zwykle bardzo wysokie, ze stromymi podjazdami.
          Niestety w szczycie sezonu wakacyjnego na głównej lofockiej drodze panuje spory ruch (bardzo wiele autokarów oraz samochodów z przyczepami kempingowymi) utrudniający podziwianie niezwykłych krajobrazów archipelagu. Dlatego my polecamy alternatywną drogę między Leknes a Smorten, która nie dość, że jest właściwie zupełnie pusta to na dodatek wspaniale wiedzie wzdłuż wybrzeża wyspy Vestvagoy ujawniając surowość i niedostępność Lofotów.
          Miejscem szczególnie przez nas zapamiętanym stały się malownicze okolice Fiskebol, wraz z Hadselfjorden i widokami na potężny masyw Trolltindan. Wspaniała była także końcówka rejsu promem ze Skutviku, widać było bowiem skaliste wybrzeże wyspy Austvagoy oraz fantastyczne kształty skalistych wysp Skrova, Lille Molla, a także Store Mola. Wrażenie robi portowe Svolvaer wciśnięte między skały i fiordy! Polecamy.
          Na Lofotach zawiodła nas jedynie pogoda. Zwykle słoneczne, dla nas okazały się raczej bardzo wietrzne i pochmurne (choć i słońca trochę było). Najgorzej wspominamy pierwszy dzień pobytu, kiedy to po wyjechaniu kilku kilometrów za portowe Svolvaer, wjechaliśmy w strefę silnego wiatru w twarz i bardzo niskiej temperatury (np. w Leknes w ciągu dnia było 6oC). Przejazd przez wysoki most nad Grimsoystraumen przy takiej pogodzie był niezłym wyzwaniem. Nie byliśmy w stanie utrzymać się na rowerze i jechać - mając do dyspozycji całą szerokość drogi: 2 pasy ruchu i 2 pobocza. Wierzyliśmy, że jeden z wielu bardzo silnych podmuchów wiatru nie wyrzuci nas za barierkę mostu, wprost do lodowatych wód cieśniny między wyspami Austvagoy i Vestvagoy.
          Lofoty opuściliśmy po 4 dniach pobytu, wypływając ze słonecznego Fiskebol w przepiękny i malowniczy rejs promem do Melbu: wioski położonej na wyspie Hedseloya należącej do archipelagu Vesteralen.

Vesteralen

          Już zza burty promu widać było różnicę w krajobrazie między sąsiadującymi ze sobą archipelagami wysp: Lofotami i Vesteralen. Te pierwsze z majestatycznymi, wysokimi i strzelistymi górskimi szczytami ustępowały powoli miejsca widniejącym na horyzoncie Vesteralen - bardziej płaskimi, z kopulastymi górskimi grzbietami i znacznie większą liczbą niewielkich ludzkich osad.
          Podróżowanie po Vesteralen zajęło nam kolejne dni naszej rowerowej tułaczki. Gdy nadarzyła się okazja porzuciliśmy główną drogę, zagłębiając się we wnętrze tych kolorowych wysepek: najpierw małej Hadeloy, a potem Langoy. Wąskie, bardzo kręte asfaltowe i szutrowe drogi nie były profilowane. Wiodły zatem to w górę to w dół, a jazda nimi przypominała przejażdżkę górską kolejką w wesołym miasteczku. Mijaliśmy skromne poletka uprawne, łąki, pastwiska, ukwiecone przydomowe ogródki i idealnie skoszone trawniki. W każdej z mijanych miejscowości z ciekawością zaglądaliśmy w wielkie okna przydrożnych domów. Mijani ludzie często pozdrawiali nas, chyba nieprzyzwyczajeni do obecności turystów. Najpiękniej było na wschodnim wybrzeżu Langoy. Tam granatowe wody Eidsfjorden wciskały się w soczyście zielone - omszałe 600-700 metrowe strome wzgórza. Tam też - w Holmstad zatrzymaliśmy się na nocleg, w niedalekim sąsiedztwie urokliwego torfowiska.
          Podróżowanie po kolejnej z wysp archipelagu - Andoy wydało nam się bardziej monotonne. Krajobraz stał się bardziej jednolity. Strzeliste wzgórza zamieniły się w łagodne garby, które widzieliśmy wyłącznie na horyzoncie. Ale i tu, niedaleko od Andenes, ostatniego miasta na północy archipelagu Vesteralen, pojawiło się sporo poszarpanych szczytów z pewnie najwyższym Sveirigetind (512 m n.p.m.) czasem schodzących wprost do wód Morza Norweskiego. Andenes przywitało nas lodowatym wiatrem z północy i mżawką. Było sennym miasteczkiem, w którym na każdym skrzyżowaniu reklamy zachęcały do wyruszenia na "Whale Safari". Faktycznie, niedaleko od Andenes przebiega granica szelfu kontynentalnego, która stała się żerowiskiem wielorybów. Z niewielkiego portu wyruszają kilka razy w tygodniu wycieczkowe łodzie wypełnione turystami głodnymi widoku tych największych ssaków. My nie opłaciliśmy szalenie drogiej wycieczki, jednakże planując rejs promem do Gryllefjordu na wyspie Senja liczyliśmy po cichu, że w lodowatych odmętach Andefjorden dostrzeżemy charakterystyczny znak sąsiedztwa wielorybów - fontanny pary wodnej wydychanej przez zwierzę. Niestety podczas prawie trzygodzinnego rejsu ani razu nie udało się stanąć oko w oko z wielorybami. Może następnym razem ...

Senja

          Nieprawdopodobnie wyglądają wschodnie wybrzeża Senji. Jest to bowiem obraz wręcz nierzeczywisty i aż dziwiliśmy się, że ktoś może mieszkać na tak skalistej, górzystej i ponurej wysepce. Zastanawialiśmy się ponadto, jak bardzo strome będą drogi - a właściwie jednaJ -łącząca Gryllefjord z kontynentalną częścią Norwegii. Po dopłynięciu do portu na Senji przygotowaliśmy sobie gorący posiłek w bardzo urokliwym miejscu postojowym i ruszyliśmy w drogę do Finnsnes - miasta położonego nad cieśniną Gisundet - już na lądowej części Norwegii. Z początku droga łagodnie wiodła wzdłuż wąskiej odnogi Torskenfjorden, jednak po przejechaniu ok. 10 km musieliśmy opuścić tę dolinę polodowcową zalaną wodą morską (czyli fiord) wdrapując się dość stromo na przełęcz, z której roztaczał się wspaniały widok na Gryllefjord. Zjazd bardzo wąską i krętą drogą w mżawce był emocjonujący. Później droga przez wiele kilometrów wiodła kamienistym, wybrzeżem wyspy. Otaczały nas posępne góry.
          Zmuszeni przez wiatr pozostaliśmy na nocleg na dzikiej Senji, rozstawiając namiot nad rwącym i huczącym potokiem. Nazajutrz czekał nas kilkukilometrowy podjazd pod płaskowyż. Teren stał się bardziej przyjazny, pojawiły się drzewa, czasem można było dostrzec jeden lub kilka drewnianych domków. Jednak nadal było bardzo pusto!!! W tej scenerii dojechaliśmy do Finnsnes - bardzo gwarnego i ruchliwego miasteczka, chyba centrum handlowo-gospodarczego całego regionu. Za Finnsnes wspięliśmy się na niezbyt wysoki płaskowyż i przez niewielkie Ronningen kierowaliśmy się głównej szosy, po lewej stronie drogi towarzyszyła nam wąziutka odnoga Malangenfiordu. Wjechaliśmy do regionu Troms.

Troms

          Podjazd pod przełęcz Heia rozpoczął się tuż za mostem nad południowym końcem Malangenfiordu. Jechało się dość dobrze, bowiem droga była rewelacyjnie profilowana, ale w związku z tym, droga trochę się dłużyła. Minęliśmy grzmiący wodospad, gdy pojawiło się jezioro Takvatnet - wiedzieliśmy, że już wjechaliśmy na płaskowyż. A na szczycie czekała nas miła niespodzianka. Na poboczu drogi rozstawione były namioty (jurty) rdzennych mieszkańców północnej Skandynawii - Samów. Oczywiście była to letnia wioska Lapończyków, rozstawiona wyłącznie w celach turystycznych. Nie przeszkodziło to nam obfotografować się z namiotami, porożami, wyprawionymi skórami reniferów. Najsympatyczniejszym akcentem pobytu w Heia była wizyta kawiarni. Kawiarnia bowiem mieściła się w autentycznej jurcie Samów, wykonanej ze skór reniferów. Wewnątrz zaś przy palenisku można było skosztować, poza kawą oczywiście, zupy z renifera, kanapki z wędzonym reniferem i wielu innych tradycyjnych przysmaków.
          Posileni i wygrzani ruszyliśmy pędem w dół - wprost do wybrzeży Balsfjorden. Następnie droga wskoczyła na dwa potężne wzgórza i byliśmy już w Nordkjosbotn. Cieszyliśmy się bardzo, bowiem niemal cały ruch na drodze ustał w chwili, gdy na skrzyżowaniu skręciliśmy w prawo, czyli na Altę, nie zaś w lewo - do Tromso (tam pędziły wielkie ciężarówki z naczepami oraz autokary). Przejażdżka z Nordkjosbotn do Storfjord stała się zatem znów bardzo miła, mimo, że droga wiodła coraz wyżej, w pusty i posępny płaskowyż. Podczas jednego z odpoczynków (jechało nam się ciężko bowiem zawiewał wiatr w twarz) dogonił nas belgijski rowerzysta w średnim wieku. Nie poprzestał na przyjaznym pozdrowieniu (jak to w wielu przypadkach wcześniej miało miejsce) lecz zatrzymał się na dłużej. Nie przypuszczaliśmy wtedy, że ta kilkunastominutowa rozmowa przerodzi się podczas dalszych dni wyprawy w bardzo sympatyczną znajomość!
          Główna droga odbijała w prawo, my wybraliśmy zaś opcję przejazdu zachodnim brzegiem Storfiordu, więc skręciliśmy w boczną drogę w Oteren. Wspaniale podświetlone wieczornym słońcem szczyty gór i fiord towarzyszyły nam przez kolejne 40 km podróży. Wiatr uspokoił się, więc droga do Lyngseidet była rozkosznie miła. Zapamiętaliśmy ją jeszcze z jednego powodu. Pobocza drogi porośnięte były wieloma gatunkami kwitnących właśnie i nieprawdopodobnie pachnących wieczorową porą kwiatów.
          Na drodze do Lyngseidet czekała nas jednak także niemiła niespodzianka - przejazd przez długi tunel. Gdy dotarliśmy do niego, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że jest zamknięty dla rowerzystów! Równolegle do tunelu, samym brzegiem Lyngenfiordu wiodła bardzo mocno sfatygowana, zasypana żwirem ścieżka rowerowa.
          Następnego dnia od rana byliśmy już na nabrzeżu promowym w Lyngseidet - małej rolniczo-rybackiej ukwieconej wiosce wspaniale kontrastującej z posępnymi i niedostępnymi górami oraz niespokojnymi wodami Lyngenfjorden.
          Rejs promem po fiordzie jest niemal zawsze przeżyciem ekscytującym i niepowtarzalnym, widoki są zawsze wspaniałe, dlatego i tym razem nawet na chwilę nie opuściliśmy tarasu widokowego na najwyższym pokładzie statku, mimo że wiał lodowaty wiatr! Pełni wrażeń wysiedliśmy z promu Olderdalen i ruszyliśmy na północ do Djupvik. Ten fragment drogi do Sandbukty (80 km) uważamy za jeden z najpiękniejszych na całej trasie. Ośnieżone górskie szczyty, granatowe wody Lyngenfjorden, żółtawe poletka uprawne i soczyście zielone łąki, droga wąska i kręta, prawie pusta, gdzieniegdzie domek z czerwonego drewna, z białymi okiennicami i czarnym dachem, niewielka zatoczka fiordu wypełniona rozstawionymi sieciami rybackimi i różnobarwnymi łódeczkami - wszystko okraszone promieniami ciepłego słońca. Cudownie!
          W atmosferze napawania się pięknymi widokami dzikiej norweskiej północy bez większego trudu pokonaliśmy 5 km bardzo stromego podjazdu na płaskowyż za Langslet. Podczas odpoczynku z przeciwnego kierunku nadjechała para rowerzystów norweskich powracających z Nordkappu, z którą wymieniliśmy kilka spostrzeżeń i ruszyliśmy dalej w szaleńczy zjazd do Raisenfjorden.
          Od Sandbukty rozpoczyna się 10 km podjazd na górską przełęcz w Kvaenanstindan. Droga z początku wiedzie brzegiem jeziora Oksfjordvatnet, ale bardzo szybko nabiera wysokości, więc jazda jest dość męcząca. Widoki zmieniają się radykalnie. Wjechaliśmy w karłowaty brzozowy las - norweską tajgę wysokogórską, zaczęły otaczać nas potężne górskie masywy z czapami lodowymi i wodospadami. W tak malowniczej scenerii postanowiliśmy zostać trochę dłużej - czyli całą noc.
          Gdy w blasku promieni słonecznych wjechaliśmy przed południem następnego dnia na przełęcz osiągając jednocześnie najwyższy punkt drogi (401 m n.p.m.) naszym oczom ukazały się kolejne wspaniałe widoki na Kvaenangenfiord i góry Kvanangstindan. Długo nie mogliśmy nacieszyć się tymi widokami, fotografując i podziwiając okolicę. Na przełęczy znajduje się także turystyczna wioska Samów z wieloma namiotami pamiątek ludowego rzemiosła i rękodzieła - np. bardzo piękne wyroby ze skór reniferów!
          7 km zjazd do Sorstraumen był uwieńczeniem radosnego i pełnego estetycznych wrażeń poranku! Ale góry nie dawały za wygraną. Zafundowały nam ostrą podjazdkę w pełnym słońcu. Wraz z muchami i meszkami musieliśmy zmagać się z 5 km podjazdu, później było kolejne 7 zjazdu do Burjordu i odpoczynek, zakupy i kawa w tamtejszym markecie.
          Wieczorem świętowaliśmy kolejne urodziny Oli. Stało się już niemal tradycją, podkreślanie w jakiś specjalny sposób tego dnia, gdyż jakby na to nie spojrzeć, już od kilku lat Ola nie ma okazji swojego święta spędzić w gronie najbliższych znajomych, czy choćby rodziny, zawsze jest gdzieś poza domem, Polską... (i chyba jest jej z tym dobrzeJ. Zatem wieczorem przygotowaliśmy mały torcik, były też tradycyjnie już zdmuchnięte świeczki, słodki deser i prezenty, niespodzianki od przyjaciół i rodziny przewożone w ukryciu przeze mnie. Niestety w odwiedziny na urodzinowy bankiecik przybył tego wieczora, niezaproszony przez nikogo, wiatr - tak silny jak tylko potrafił. Nasze miejsce noclegowe było bardzo piękne i romantyczne, ale niestety niezbyt osłonięte od wiatru, co stwarzało poważne obawy porwania, połamania namiotu i pozbawienia nas "domu" na dalszą część wyprawy. Od 3 do 8 rano nie zmrużyliśmy oczu, tak mocno huczało nad Langfjorden. Namiot próbę sił przetrzymał, za co wielkie dzięki Alpinusowi :=).

Finnmark

          Podążaliśmy wzdłuż Langfjorden i Altafjorden do największego miasta na północy Norwegii - Alty - stolicy Finnmarku. Z pozoru prosta droga okazała się niezłym koszmarkiem, a to z dwóch powodów. Pierwszym był nieustannie wiejący wiatr - przeważał boczny, ale w twarz też ostro zawiewało. Inną trudnością tych raptem 60 km podróży było poprowadzenie drogi zboczami gór, mieliśmy zatem zapewnione atrakcje ciągłych podjazdów i zjazdów, które wystawiły naszą kondycję na dużą próbę sił i cierpliwości.
          Alta w niedzielne słoneczne popołudnie wydała nam się miastem z innej planety. Jest bardzo nowoczesna i uporządkowana, dominuje biała zabudowa kompleksów: uniwersyteckiego, szpitalnego oraz parku technologicznego Osiedla mieszkaniowe oddalone są nieco od centrum miasta. Dziwnie czuliśmy się w tak sterylnie czystym mieście, w którym nie spotkaliśmy żywego człowieka w centrum! Szybko zatem opuściliśmy miasto udając się wzdłuż południowo-zachodnich wybrzeży Altafiordu dalej na północ.
          Kolejny dzień podróży przyniósł nam zupełnie inne niż dotychczas krajobrazy. Wjechaliśmy bowiem 30 km na północny-wschód za Altą w posępny, szarozielony płaskowyż Sennalandet. Po horyzont widać było wyłącznie trawy i torfowiska, płaskowyż pozbawiony był wszelkich drzew i krzewów, a wzniesienia były niewysokie. Wszechobecny był zaś na płaskowyżu wiatr, gwiżdżący w olbrzymich, pozostawionych przez lodowiec głazach narzutowych. Czasem tylko mijaliśmy drewniane, rozsypujące się domy - jak później dowiedzieliśmy się zimowe lub całoroczne siedziby Samów. W wielu takich miejscach rozstawione były skromne stragany z rękodziełem. W jednej z większych wiosek - Duoddar Sion zatrzymaliśmy się na dłużej.
          Zjazd z płaskowyżu poprowadzono wzdłuż dolny potężnej rzeki Repparfjordelva. Zbocza doliny porastały kompletnie wysuszone, pozbawione liści karłowate brzozy. Czyżby jakaś zaraza zaatakowała drzewa na płaskowyżu? - odpowiedzi do dziś nie poznaliśmy, ale widok był przygnębiający, choć na swój sposób piękny!
          Skaidi - osada na skrzyżowaniu dróg stanowiła najniższy punkt drogi, za którym rozpoczynał się kolejny, nieco niższy od minionego płaskowyżu. Na podjazd nabieraliśmy sił na dużej stacji benzynowej, tam też nawiązaliśmy znajomość z bardzo sympatycznym Włochem podróżującym z jego rodzinnej Bresci (50 km od Mediolanu) na Nordkapp i z powrotem! Razem przemierzaliśmy kolejne kilometry podróży do Oldrefjordu. Tam też zapadła ostatecznie decyzja, że jednak podążymy drogą E69 na Przylądek Północny - najdalej na północ wysunięty skrawek kontynentalnej Europy - targany huraganowymi wiatrami i potężnymi sztormami!

Nordkapp

          Droga na Przylądek Północny (Nordkapp) rozpoczęła się bardzo dla nas szczęśliwie. Wiał lekki wiatr (ale w plecy) więc jechało się super. Niestety po objechaniu niewielkiego wzgórza w okolicach Russenes i wyjechaniu na zachodni brzeg Porsangenfiordu sytuacja diametralnie się zmieniła. Niewiadomo skąd zaczął wiać północny, huraganowy wiatr - prosto w twarz!!! Koszmar, jak tak będzie do samego Nordkappu to nie damy rady - pomyśleliśmy. Jazda wspaniale malowniczą drogą wijącą się wzdłuż wybrzeża po skalnych półkach - to było wyrywanie żywiołowi każdego z pozostałych ponad 100 km drogi. Podczas tej podróży czekało nas wiele niespodzianek. Pierwszą był potężny Skarvbergtunnelen (2996 m) z sączącą się ze skał wodą - wydrążony w potężnym klifie. Zaraz za tunelem wjechaliśmy w tzw. Nordkapp Kommune (po Polsku zapewne oznacza to Gminę Nordkapp). Ledwo przekroczyliśmy ten znak na drodze pojawiły się pierwsze, spacerujące sobie, renifery. Sesja fotograficzna była obowiązkowa. Później jeszcze wielokrotnie mieliśmy okazję obserwować te, na wpół udomowione zwierzęta spacerujące sobie w bliskim sąsiedztwie osad ludzkich lub wręcz po drodze, nie robiąc sobie nic z nadjeżdżających samochodów czy też autokarów. Atmosfera niezapomniana, super!
          Wiatr dał nam się mocno we znaki. Dystans, który założyliśmy sobie, że przejedziemy przed południem zajął nam niemal cały dzień! A ostatnim ważnym elementem tej nordkappowej składanki był czekający na nas groźny Nordkapptunnelen. Tego etapu podróży obawialiśmy się najbardziej. Tunel poprowadzono bowiem pod cieśniną Mageroysundet, wkopując się ponad 200 m pod ziemię. Jednocześnie do przejechania było 7 km pod ziemią, najpierw ostro w dół, ale później jeszcze bardziej stromo w górę. Uspokoili nas rowerzyści odpoczywający w Kafjordzie: "nie macie się czego obawiać, w tunelu działają wielkie klimatyzatory więc powietrze jest czyste, nie ma mgły, zapachu spalin, jedzie się miło, jest tylko trochę stromo na końcu" - taką informację przekazali opowiadając jednocześnie o planach swojej dalszej podróży.
          Zjedliśmy tabliczkę czekolady i po jednym snickersie na pokrzepienie i w drogę. Pierwsze kilometry to fantastyczny zjazd pustą, oświetloną drogą z prędkością ok. 55 km/h. Obawialiśmy się wentylatorów podwieszonych pod sufitem tunelu, robiły bowiem strasznie dużo hałasu. Po 3,5 km zjazdu byliśmy na samym dole tunelu - 212 m p.p.m. Rozpoczął się podjazd, na początku był łagodny, ale na 2 km przed końcem tunelu nie dało się jechać szybciej niż 4,5 km/h, zaś 1 km przed końcem byliśmy zmuszeni do prowadzenia rowerów, jednak daliśmy radę i po 40 minutach spędzonych pod ziemią wyjechaliśmy na powierzchnię wyspy Mageroya, gdzie znajduje się Przylądek Północny.
          Z przeciwka nadjechał brodacz na hulajnodze: "jadę z Nordkappu, wiało, padało, była mgła, ale jestem szczęśliwy, wracam do domu - przez Finlandię" - opowiadał sympatyczny Czech podróżujący samotnie z Pragi. Zrobił na nas duże wrażenie!
          Do Honningsvag droga wiodła wzdłuż wybrzeża wyspy, zaliczając jeszcze jeden 4,5 km tunel, dość fajny bowiem szeroki i prawie płaski. W Honningsvag - największym (może jedynym) miasteczku na wyspie zrobiliśmy zakupy (jest market REMA1000 czynny do 21) i udaliśmy się na najbliższy camping.
          Następnego dnia w towarzystwie pary rowerzystów z Francji wyruszyliśmy bez obciążenia na Przylądek Północny. Ostatnie 25 km to trudna jazda z mocnymi podjazdami wąską drogą. Widoki na dziką i jak okiem sięgnąć pustą Mageroya - wspaniałe. Po 2,5 h od wyruszenia z campingu byliśmy na Nordkappie i fotografowaliśmy się z jego symbolem - metalowym globusem ustawionym na skraju ponad 300 wysokości klifu. Było bardzo zimno (ok. 4oC), wiał północny wiatr! (UWAGA: wjazd na Przylądek jest płatny 200NOK/os. chyba że jest się rowerzystą podróżującym po Skandynawii - wtedy gratis).
          W Nordkapp Visitor Center spędziliśmy chyba pół dnia wypisując pocztówki do znajomych i napawając się radością dotarcia o własnych siłach do tak odległego miejsca naszego kontynentu.
          Po 17:00, gdy nie było już, naszym zdaniem, nadziei na promień słońca ruszyliśmy na południe - w drogę powrotną do domu. Na campingu w Honningsvag spotkaliśmy już po raz ostatni zaprzyjaźnionego Belga, z którym bardzo miło spędziliśmy cały wieczór i pół nocy sącząc ze smakiem przywiezioną jeszcze z Polski cytrynówkę. Belg dopiero następnego dnia wyruszał na Nordkapp kończąc w ten sposób swoją podróż z Hammar. W późniejszych e-mailach, wymienionych już po powrocie z podróży napisał, że norweskie wakacje rowerowe były dla niego najwspanialsze od wielu lat.

Finnmark c.d.

          Tym razem aura nas wynagrodziła za trudy poprzednich dni. Do Olderfiordu wiało nam bowiem cudownie w plecy więc jazda w otoczeniu reniferów, gór i fiordów była miłym relaksem. Najweselszym zdarzeniem było obserwowanie stada reniferów spacerujących sobie po portowym Honningsvag. Zwierzęta najpierw powędrowały na stację benzynową, później odwiedziły okolice marketu. Widzieliśmy je również - jak czekały na autobus na jednym z przystanków. Fantastyczne! Notabene spotkań z reniferami w Finnmarku można by naliczyć bez liku. Towarzyszyły nam również podczas kilku noclegów, np. w okolicach Lakselv.
          Miło będziemy wspominać przejażdżkę przez duży i kopulasty płaskowyż między Lakselv a Karasjok. Droga nieustannie wspinała się na kolejne wzniesienia przez 60 km, aby osiągnąć wysokość powyżej 350 m n.p.m., skąd roztaczały się piękne widoki na jeziora polodowcowe skąpane w słońcu oraz góry porośnięte lasem sosnowym i modrzewiowym. Dokąd by wzrokiem nie sięgnąć żadnych domów, pól uprawnych czy innych oznak ludzkiej cywilizacji - wspaniałe oblicze norweskiego Finnmarku.
          Tego dnia odbywał się na trasie Lakselv-Karasjok wyścig kolarski "Tour de Finnmark". Zostaliśmy zaproszeni do udziału w tej imprezie, częstowano nas kanapkami i napojami energetycznymi, było bardzo wesoło. W gorącym Karasjok świętowaliśmy ostatni dzień pobytu w Norwegii - były wspaniałe lody z posypką czekoladową, hot-dogi z boczkiem oraz doskonały napój pomarańczowy. Do fińskiej granicy pozostało nam zaledwie 22 km, ale my już czuliśmy jakby to był inny kraj. Informacje, znaki przy drogach opatrzone były nazwami w trzech językach. Większość ludzi na placu w centrum miasteczka mówiła w języku lapońskim. Cechował ich odmienny od europejskiego wygląd i ubiór.

Laponia

          Wystarczyło, że przejechaliśmy przez most na granicznej rzece Anarjohka, a krajobraz zmienił się nie do poznania. To było wielką niespodzianką, że tak szybko zostawiliśmy za sobą groźne, strzeliste góry, fiordy, wysokie płaskowyże, a znaleźliśmy się w krainie niemal bezkresnej tajgi, bagien i mokradeł, z głębokimi polodowcowymi jeziorami, szerokimi, błękitnymi rzekami i praktycznie brakiem oznak cywilizacji czy nawet obecności innych ludzi.
          Droga wiodła niewysokimi wzniesieniami, ale ponieważ nie była absolutnie profilowana, podjazdy były bardzo uciążliwe lub wręcz niemożliwe do podjechania. Laponia nie jest płaska - to najważniejsze spostrzeżenie pierwszych paru przejechanych kilometrów, ale jakże trafne, trudno było bowiem o płaski odcinek drogi przez następne kilometry. Kto z nas mógł przewidzieć, że będzie to pierwszy z kilkunastu dni nieustającego upału. Temperatury sięgały 30oC. Doskwierał nam problem braku wody - ta bowiem z jezior czy rzek nie nadawała się do picia, nadzieją były tylko stacje benzynowe, sklepy, tudzież po prostu domostwa życzliwych ludzi - których tu nie było!
          Jechaliśmy tak 65 km, aby dotrzeć do pierwszych domostw, niewielkiego sklepiku i malutkiej stacji benzynowej (przy głównej drodze). Gorzką pigułkę musieliśmy przełknąć w Kammanen, gdy pierwsze napotkane na trasie Finki nie potrafiły zrozumieć naszego problemu braku wody i za napełnienie butelek "kranówką" zażądały 4€.
          W Inari spędziliśmy cały dzień. To ważny ośrodek lapońskiej kultury i tradycji - chyba największe skupisko Samów w Finlandii. Samowie to jeden z najstarszych ludów Europy, zamieszkujący północne pogranicze norwesko-szwedzko-fińsko-rosyjskie od 10 tysięcy lat (populacja około 70 tys.; 40 tys. żyje w Norwegii, 6,5 tys. w Finlandii). Od tysiącleci Samowie skupiają się wokół reniferów, kiedyś prowadzili wędrowny tryb życia uzależniony od miejsc wypasu tych zwierząt, współcześnie dzięki zastosowaniu nowoczesnych technik monitoringu mają doskonałą kontrolę nad reniferami, jednakże nadal ta działalność jest podstawą ich utrzymania. Od kilkunastu lat dla Samów turystyka staje się drugim, ważnym źródłem dochodów. Lud Laponii ma swój własny język, którego dzieci uczą się w szkołach, parlament, święta narodowe, hymn i flagę.
          W Inari odwiedziliśmy świetne muzeum poświęcone historii, kulturze i zwyczajom Samów. Elementem ekspozycji jest skansen budownictwa lapońskiego, który jednak trochę rozczarowuje.
          Nocleg nad rzeką w okolicach Inarijarvi w sąsiedztwie szałasu, w którym rozpaliliśmy ognisko i piekliśmy kiełbaski z chlebem uważamy za jeden z najbardziej urokliwych na wyjeździe.
          Laponia kojarzona jest także ze Świętym Mikołajem. W planach nie mogliśmy pominąć wizyty u tak znamienitej osobistości zamieszkującej bezkresne lasy północy. Wioska Mikołaja znajduje się 10 km na północ od Rovaniemi - dokładnie w miejscu, gdzie główną drogę E75 przecina równoleżnik 66o33" - oznaczający północne koło podbiegunowe (po fińsku Napapiri). Z Inari do Rovaniemi (350 km) udaliśmy się nieco okrężną boczną drogą przez maleńkie wioski Repejoki, Pokka, Sirkka, Kittila, Kaukonen, Marraskoski. Chcieliśmy bowiem przejechać przez serce dzikiej Laponii - rozległe i niegościnne bagna. Podróż zajęła nam 3,5 dnia jazdy szutrowymi, zakurzonymi, dziurawymi drogami. Podczas noclegu w Repejoki nocą odwiedziło nas stado reniferów. Bardziej emocjonujący był jednak następny nocleg w okolicach pięknego wzgórza Levi (530 m n.p.m.), kiedy to nasz namiot zainteresował niedźwiedzia spacerującego sobie po lesie późną porą. Niegroźne spotkanie było jednak inspiracją do zmiany lokalizacji noclegu na miejscówkę nieopodal lotniska w Kittili. Jak dobrze, że za kołem podbiegunowym były akurat białe noce.
          Polubiliśmy rzekę Ounasjoki, wzdłuż której jechaliśmy drogą ponad 150 km do Rovaniemi obserwując malownicze zakola, kamieniste brzegi i czerwone domki niekiedy wyrastające spośród morza drzew. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu tego lata (może wyjątkowo ze względu na upały) tylko w Repejoki zaatakowały nas komary i meszki w ilościach trudnych do opisania, poza tym właściwie problemy ze słynnymi fińskimi "moskit os" nie wystąpiły ani w Laponii, ani nigdzie dalej.
          Wioska Świętego Mikołaja, którą odwiedziliśmy w środku lata (temp. 30oC) wyglądała tak, jakby święta miały być już następnego dnia. Z głośników dobiegał dźwięk kolęd, były poubierane choinki, pod którymi można było znaleźć pięknie zapakowane, kolorowe prezenty. Prężnie działało biuro Świętego Mikołaja, w którym za specjalną opłatą można było sobie zrobić zdjęcie z sympatycznym "staruszkiem". Komercja w pełnym zakresie, ale szkoda byłoby pominąć ten punkt w podróży przez Finlandię.
          Chwilę ciszy i wytchnienia znaleźliśmy natomiast na kameralnym campingu w Ossauskoski, nad rozlewiskami rzeki Kemijoki. Zostaliśmy tam bardzo miło ugoszczeni, nie tylko przez panią gospodynię, ale niemal przez wszystkich wypoczywających Finów. Obowiązkowym punktem wieczornego ceremoniału kempingowego była sauna i kąpiel w rzece!
          Zrelaksowani i wypoczęci po wizycie w saunie, wymoczeni w rzece i pod prysznicem mogliśmy godnie pożegnać się z gościnną, choć surową i dziką Laponią, udając się dalej na południe - do Oulu.

Ku pojezierzom

          Droga do Oulu należała do najbardziej męczących podczas wyjazdu. Nie spodziewaliśmy się tak dużego ruchu na głównych szosach, a ponieważ od Simo nie mieliśmy już żadnej innej alternatywy 80 km przyszło nam jechać w hałasie i smrodzie spalin. Nie polecamy tej drogi, tzn. E08+E75 między Kemi a Oulu.
          Samo Oulu to miasto dość nowoczesne, w którym nie ma wielu zabytków. My odwiedziliśmy teren uniwersytetu oraz ścisłe centrum. Bardzo ładne i nastrojowe jest nabrzeże portowe Oulu - z rynkiem miejskim. Tam bowiem stoi kilka starych XVIII w., drewnianych spichlerzy i magazynów. Ładna jest też katedra i wąskie, brukowane uliczki wokół niej.
          Zanim jednak dotarliśmy do Oulu, odwiedziliśmy niewielkie Haukidapus, w którym mieści się drewniany, jasnożółty kościół ze znanymi na całą Finlandię, cudownymi freskami wewnątrz.
          Wyjazd z Oulu bez dobrej mapy lub znajomości gęstej sieci ścieżek rowerowych może przyprawić o zawał serca. Szukając właściwej drogi prawie zawsze udawało nam się natrafić bądź to na drogę bez wylotu bądź prowadzącą do autostrady. Dopiero po ponad godzinnym błądzeniu odnaleźliśmy właściwą ścieżkę rowerową do Kempele (drogowskazy tuż przy starych spichlerzach - ale trzeba wiedzieć, że one tam są), dzięki której opuściliśmy to, największe na północy miasto Finlandii.
          Kolejne 2 dni w drodze ku fińskiemu pojezierzu wiodły lokalnymi drogami nad jezioro Lappajarvi (240 km). Droga bardzo spokojnie prowadziła przez lasy i niekiedy bardzo skromne tereny rolnicze. Na horyzoncie zaczęły pojawiać się pierwsze, niewielkie jeziora, czasem mocno zarośnięte przy brzegach. Szkoda, że do żadnego z nich nie dało się wskoczyć - bo upał zrobił się nieznośny. Konieczne było ograniczenie jazdy na rowerze w godzinach 13-16, tak było gorąco! Jedynym ratunkiem stało się jedzenie dużej ilości lodów, które przy każdej okazji staraliśmy się kupować. Tu też zdarzyła się jedyna rowerowa usterka podczas całego wyjazdu. W Oli rowerze pękła linka od tylnej przerzutki - jak dobrze mieć zapasową! Awaria nastąpiła w okresie największego skwaru, więc przymusowy postój był i tak konieczny i nie spowodował opóźnienia. Nad Lappajarvi dotarliśmy na nocleg zgodnie z założeniem.
          Najładniejszy fragment drogi przyniósł dzień jazdy pomiędzy Lappajarvi a Virrat. Dystans 145 km musieliśmy pokonać w ciągu doby, chcąc zdążyć na pływający dwa razy na tydzień parostatek do Tampere. Założyliśmy sobie taki scenariusz podróży, aby zobaczyć fińskie pojezierze - od środka. Los przychylny był naszym planom, bowiem niebo od samego rana zasnuło się warstwą chmur nie przepuszczając promieni słonecznych. Było co prawda parno i duszno (29oC), ale nie trzeba było przerywać jazdy na kilka godzin w ciągu dnia. Droga zrobiła się ciekawa, bowiem wiodła między jeziorami, po kolorowych terenach rolniczych, z polami uprawnymi, domkami, wiatrakami. Pojawiły się też niewysokie wzgórza morenowe, zmuszające co prawda do wysiłku, ale urozmaicające podróż.

Parostatkiem "w piękny rejs"

          W Virrat byliśmy w środowy poranek zgodnie z założonym przez nas planem. Nie wiedząc, gdzie mieści się przystań parowca, udaliśmy się do biura informacji turystycznej. Tam otrzymaliśmy potwierdzenie informacji o rejsie. Sympatyczna Finka wyszukała nam z lokalnej gazety kupon rabatowy na rejs do Tampere, dzięki któremu zaoszczędziliśmy 18€ od osoby. Dotarliśmy na nabrzeże, gdzie już był zacumowany parowiec.
          Zaokrętowani zostaliśmy na pół godziny przed odejściem przez bardzo sympatyczną załogę, elegancko ubraną w stylowe mundury! Rejs rozpoczął się od głośnego gwizdka parowego. Parowiec płynął szybko, pokonał przez 8 h 110 km, zatrzymując się w 3 portach. Klimat rejsu jest trudny do opisania, zatem niech wystarczy stwierdzenie - było warto przeżyć taką przygodę. Bawiliśmy się świetnie obserwując rozcinaną przez statek gładką taflę wielkiego jeziora Nasijarvi, mijane wyspy, zakola, niewielkie osady ludzkie, kamienne mosty, z głośników zaś dochodził dźwięk fińskich przebojów z lat 20-30 XX w. Parostatek był bowiem zbudowany w 1908 roku do obsługi ruchu pasażerskiego między Tampere a Virrat i do końca lat 60-tych XX wieku pełnił swoją funkcję. Później, w miarę rozwoju transportu kolejowego i samochodowego, przestał być środkiem transportu lokalnego - stał się atrakcją turystyczną, na tyle dużą, że tę trasę uważa się za najpiękniejszą w całej Finlandii - nos nazwę "Droga Poety". Warto!
          Wieczorny pobyt w Tampere rozpoczęliśmy od wizyty w biurze informacji turystycznej. Chcąc uniknąć kłopotów z poruszaniem się po mieście i wyjazdem z niego (wspomnienia z Oulu) zaopatrzyliśmy się w różne mapy. Po krótkim rekonesansie miasta (właściwie nic ciekawego w Tampere nie ma), pięknie położonego nad bystrzami rzeki Tamerkoski, między dwoma jeziorami: Nasijarvi i Pyhajarvi - udaliśmy się na kemping. Okazał się wielkim rozczarowaniem i zdecydowanie nie zachęcamy do wizyty na nim. Drogi (20€), zaniedbany, ze starymi, niechlujnie urządzonymi łazienkami, brudnymi toaletami, obskurną kuchnią i bardzo dużą liczbą turystów - był miejscem, które jak najszybciej chcieliśmy opuścić. Źle będziemy go wspominać także ze względu na pierwszą "normalną" czyli ciemną noc od czterech tygodni, która nas zaskoczyła i utrudniła przepakowywanie oraz na występujące na kempingu kleszcze - jedyne jakie złapaliśmy podczas całego wyjazdu!

Południowe wybrzeże

          Z Tampere oznakowana ścieżka rowerowa bez żadnego problemu wyprowadziła nas do Nokii, dalej już pojechaliśmy szosą, niezbyt ruchliwą w kierunku Raumy. W czasie jazdy pojawiły się uciążliwe i męczące wzniesienia do pokonania. Byliśmy zdziwieni kątami podjazdów 7-10%. Podczas podróży zaczął dominować krajobraz leśny.
          Do Raumy dojechaliśmy przed południem następnego dnia. Od pierwszej chwili miasteczko bardzo nam się spodobało. Starówka Raumy (Wanha Rauma) uważana jest za największą zachowaną spośród wszystkich w krajach skandynawskich. Mieści się w niej ok. 600 XVIII i XIX w. parterowych domów, zgromadzonych wokół kwadratowego rynku z okazałym, ale murowanym ratuszem. Na niewielkim wzgórzu, na północ od rynku wznosi się kamienny XV w. kościół Świętego Krzyża. Całość wpisana została na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Spacer po wąskich, brukowanych uliczkach, zaglądanie do różnych zaułków, czasem na podwórka zajął nam przeszło 3 godziny. Na starówce panowała senna, melancholijna atmosfera.
          Z Raumy wyjechaliśmy w kierunku Turku boczną drogą, która wiła się malowniczo po niewysokich wzgórzach, mijaliśmy małe, sympatyczne wioski. W jednej z nich zjedliśmy obiad przed starym drewnianym młynem, w innej - Sairinen - przyszło nam nocować i nocleg ten uznaliśmy za najweselszy podczas wyjazdu. Otóż gdy zaczęło się ściemniać drogą podążał facet z psem, dostrzegając nasz namiot i nas krzątających się przy przyrządzaniu spaghetti podszedł i porozmawiał. Gdy noc była już w pełni (ok. 23:00), a my zasypialiśmy, usłyszeliśmy znajomy okrzyk. Poznany Fin przyznał, że: "powędrowałem do domu i tak sobie myślę, że pierwszy raz ktoś rozbił namiot w naszej wiosce; to wielka sprawa, którą muszę jakoś uczcić, dlatego postanowiłem wrócić się do was, przyniosłem wam najlepsze fińskie piwo oraz coś na ząb do piwa - nie miałem nic innego w domu - to jest wędzone mięso upolowanego dwa dni temu przeze mnie łosia, a tu dam wam jeszcze puszkę z mielonym łosiem - przyda wam się podczas dalszej podróży". Spotkanie przy piwie i łosiu z sympatycznym Kimim było super i trwało długooo.
          Do Turku dojechaliśmy ścieżką rowerową z Raisio, gdzie skosztowaliśmy mielonego łosia. W Turku, raczej nowoczesnym mieście, najładniejsza część mieści się w okolicy portu - nad rzeką Aurajoki. W biurze informacji turystycznej spotkaliśmy Martynę i Fernando, którzy podróżowali po fińskim pojezierzy na rowerach i właśnie przyjechali do Turku, podobnie jak my, po zwiedzeniu miasta wybierali się na kilkudniową rowerową penetrację Wysp Alandzkich (pozdrawiamy Was gorąco, już myślimy o wycieczce rowerowej w okolicach Linzu). Razem zwiedziliśmy średniowieczną twierdzę, snując się między mrocznymi komnatami potężnego zamku. Później już samodzielnie objechaliśmy urokliwe nabrzeże, odnaleźliśmy najstarszy drewniany dom (Qwensel), wstąpiliśmy do Katedry -najsłynniejszego kościoła w Finlandii. Widzieliśmy także fragmenty oryginalnej drewnianej zabudowy miejskiej (obecnie skansen).
          Ścieżka rowerowa wyprowadziła nas z Turku do słonecznego Nanntali - małego, gwarnego, portowego miasteczka na bałtyckim wybrzeżu Finlandii. Stare, drewniane, piętrowe domy mieniły się różnymi kolorami, z nabrzeża zaś dobiegały dźwięki muzyki wygrywanej przez ulicznych grajków. Nad tą romantyczną częścią miasta górował kamienny kościół św. Brygidy (ukończony w 1462 r.).
          Z Nanntali oznakowaną ścieżką rowerową ruszyliśmy w stronę archipelagu Alandów. Wokół nas zrobiło się bardzo urokliwie - malowniczo. Wąska, pusta droga, przeskakiwała po niewielkich wzgórzach, chwila jazdy w lesie zamieniana była w podróż wzdłuż łąk, później pól uprawnych i wybrzeża, zmienność krajobrazu super. W ten sposób minęliśmy malutkie Merimasku i dojechaliśmy do Teersalo... gdzie skończyła się droga. Po chwili oczekiwania płynęliśmy już promem (3€) do Hakkenpy. Zatrzymaliśmy się z wizytą w kamiennym, średniowiecznym kościółku w Taivassalo. Do Vousanainen - ostatniej wioski przed rejsem na archipelag Alandów brakowało kilkunastu kilometrów.

Alandy

          Alandy są autonomiczną częścią Finlandii z własnym parlamentem, flagą, odrębną kulturą, bankiem, pocztą. Na Alandach obowiązują dwa języki urzędowe - szwedzki i fiński, w sklepach można płacić dwoma walutami - szwedzką koroną i Euro. Archipelag składa się prawie 6,5 tysiąca przeważnie niewielkich, skalistych wysepek oraz kilku dużych. Ciekawe krajobrazy i bogate, dobrze zachowane zabytki dziedzictwa kulturowego stanowią o wyjątkowej atrakcyjności tego obszaru. Dla nas Alandy mają być ostatnim już etapem rowerowej podróży po Skandynawii - miejscem odpoczynku i wytchnienia.
          Budzik zadzwonił już o 6 rano. Przywitał nas pochmurny poranek na wzgórzu w okolicach Vousnainen. Po szybkim śniadaniu i pakowaniu jechaliśmy pustą, wilgotną drogą do przystani. Prom już oczekiwał na turystów, wiedzieliśmy, że rowerzyści za przeprawę nie zapłacą. O 7:40 ruszyliśmy w rejs do Ava w północno-wschodniej części archipelagu.
          Różowy asfalt drogi wił się i przeskakiwał z wysepki na wysepkę raz wąskim drewnianym mostem, innym razem sztucznie usypaną kamienną groblą. 23 km jazdy - otaczały nas lasy i gołe skały, pięknie oszlifowane przez lodowiec mutony. Największą z przejechanych wysp była Brando
          Wskoczyliśmy na prom do Kumlinge, by obejrzeć stary, średniowieczny kościółek Sankta Anna, niestety był zamknięty (już po sezonie). Z Kumlinge lokalny statek zabrał nas na sąsiednią wyspę - Enklinge. Tam odwiedziliśmy Hermes Farm z zabytkowymi przykładami lokalnego budownictwa wiejskiego z XIX w.
          Płynąc kolejnym promem dotarliśmy do portu w Hummelvik na wysepce Vardo. Razem z nami z promu wyjechało kilkudziesięciu innych rowerzystów. Zainteresował nas kamienny kościół z nietypowym dachem na wieży - bardzo pięknym. Pojechaliśmy w stronę głównej wyspy archipelagu, korzystając jeszcze z dwóch promów linowych dotarliśmy w najciekawszy etnograficznie region Alandów - wyspę Sund. Po noclegu spędzonym na lokalnym ,sympatycznym kempingu zabraliśmy się za zwiedzanie lokalnych atrakcji: ruiny rosyjskiej twierdzy Bomarsund, skansen budownictwa wiejskiego Jana Karlsgardena - super, zwłaszcza wiatraki, średniowieczny szwedzki zamek Kastelholm, 800 letni kościółek Sankt Jonnes.
          Ruszyliśmy dalej, wybierając lokalne, malownicze i prawie nieuczęszczane drogi. Do najładniejszych na całym archipelagu na pewno możemy zaliczyć tę, wiodącą z Godby przez Palsbole do Nafsby. Mijane tereny stały się dość górzyste, uroku dodawały im małe, ukwiecone wioski i gdzieniegdzie stojące zabytkowe wiatraki. Ponadto w każdej z mijanych wsi stał przynajmniej jeden pięknie przyozdobiony słup Midsommar.
          Kolejny nocleg spędziliśmy na uroczym kempingu Kattnas w Hammarlandzie nad brzegiem morza, z plażą i pięknie zachodzącym słońcem. Spokojnym, spacerowym tempem podążyliśmy w kierunku stolicy Alandów - Mariehamn - największego miasta na wyspach. W czasie podróży pogoda szybko się zmieniała, zaczął wiać porywisty wiatr, chmury rozbudowywały się w pionie. Gdy tylko dotarliśmy do centrum Mariehamn rozpętała się pierwsza z trzech tego dnia burz. Popołudnie spędziliśmy w mieście, przeczekując ulewne deszcze i załatwiając formalności związane z planowanym opuszczeniem Alandów. Aż 4 firmy oferują rejsy promowe z wybrzeża Szwecji na Alandy, mimo to dobór promów wcale nie był prosty - albo promy dobijały do przystani Kapellskar 90 km od Stockholmu, albo wprowadzały dodatkowe opłaty za przewozy rowerów. Znalazła się też taka firma, która rowerów w ogóle nie brała. W końcu wybór padł na Viking Line, odpływającą nie jak planowaliśmy z Mariehamn, ale z oddalonego o 32 km na wschód malutkiego Langnas.
          Wieczorem podążyliśmy w kierunku Langnas, zatrzymując się w Svino na nocleg w ukrytym w lesie kempingu, gdzie mieliśmy do dyspozycji np. własną małą saunę.
          Ostatni dzień pobytu na Alandach poświęciliśmy na spełnienie Oli prośby - rejsu na wyspę Kokar - położoną w południowo-wschodniej części archipelagu. Sam rejs promem był już nie lada atrakcją, bowiem chyba na tej trasie (czyli z Langnas na Kokar) najlepiej widać malownicze uroki wybrzeża szkierowego Wysp Alandzkich. Sam Kokar zaś jest jedną z najbardziej dzikich, spośród zamieszkałych wysp Alandów, odznacza się surowym krajobrazem. Mieści się tam ładny, drewniany kościółek.
          W Langnas dobiegła końca nasza przygoda z Alandami, świetnym miejscem do uprawiania turystyki rowerowej, zarówno tej bardziej jak i mniej kwalifikowanej. Doskonała sieć oznakowanych ścieżek rowerowych, niewielki ruch samochodowy na bocznych drogach, ładne, widoki, dużo kościółków, wiatraków - to wszystko sprawiło, że podczas spędzania tu czterech dni podróży, ani przez chwilę nie byliśmy znudzeni, czy też znudzeni.

Podsumowanie

          O 1:10 w nocy pięknie oświetlony, bardzo elegancki, wielki prom Viking Line zabrał nas z kompletnie pustego nabrzeża portowego w Langnas (Alandy) w siedmiogodzinny rejs do stolicy Szwecji - Stockholmu, kończąc tym samym realizację naszego wakacyjnego przedsięwzięcia: rowerowej podróży do Norwegii i Finlandii. Po przejechaniu prawie 3300 km (w tym 1512 w Norwegii) byliśmy już nieco zmęczeni i przede wszystkim stęsknieni za rodziną i przyjaciółmi.
          Wyjazd udał się świetnie, mamy olbrzymią satysfakcję, bowiem zrealizowaliśmy wszystkie postawione sobie przed wyjazdem cele, dopisała nam pogoda (w Finlandii aż nadto) i kondycja. Świetnie przygotowane były do wyprawy rowery (podziękowania dla Przemka z serwisu Dynamo w Łodzi), nie zwiodły też sakwy Crosso (już po raz czwarty). Przez 43 dni podróży podziwialiśmy wiele różnych typów krajobrazu, poznaliśmy różne kultury, spotkaliśmy wielu bardzo interesujących ludzi, wybrnęliśmy z opresji, wspólnie przeżywaliśmy też wiele chwil radości i zachwytu. Skandynawia jest wymagająca dla rowerzystów, ale piękno jakie oferuje w zamian jest bezcenne, warto ją odwiedzać, wielokrotnie...

Ola i Michał Kiersztyn